BLOG O ŻYCIU NA WSI

27 lutego 2018

Kurs nurkowy - Hańcza 2017


Kurs nurkowy na Jeziorze Hańcza

Kocham wodę, uwielbiam pływać, a nurkowanie zawsze wydawało mi się fascynujące. Przy czym, niestety w Polsce nurkowanie z samą maską nie przysparza ogromu wrażeń, ale podczas letnich eskapad do cieplejszych krajów zejścia pod wodę były dla mnie jednymi z przyjemniejszych doświadczeń. Ekscytuje mnie zarówno stan nieważkości w wodzie, jak i poznawanie podczas zanurzeń równoległego świata. Ale nurkowanie na bezdechu – choć fajne – jest męczące i nie daje takich możliwości, jak nurkowanie ze sprzętem. A przekonałem się, że nurkowanie z akwalungiem jest naprawdę świetne kiedyś, podczas firmowego wyjazdu na Cypr, gdzie miałem okazję ponurkować rekreacyjnie. Przekonałem się wtedy, że przebywanie pod wodą z butlą przenosi człowieka w inną rzeczywistość właściwie bez negatywnych wrażeń i bez ograniczeń. Od tego czasu zrobienie kursu nurkowego stało się dla mnie marzeniem.
  Obiecałem kiedyś mojej nastoletniej córce, że jej ten inny, podwodny świat pokażę i wreszcie, po wielu latach trafiła mi się okazja, by spełnić z moim dzieckiem to wspólne już marzenie.
  Nie chciałem robić kursu na basenie. O ile lubię każdą wodę – mogę pływać i w stawie hodowlanym (tak, zdarzyło mi się!) i w jeziorze, i w rzecze, czy morzu – o tyle basen jest dla mnie najsłabszą opcją.
  Na miejsce przeprowadzenia kursu wybrałem jezioro Hańcza na Suwalszczyźnie. Najgłębsze i bardzo czyste polskie jezioro.


Jezioro Hańcza
W końcu czerwca stawiliśmy się na umówionym miejscu. Pierwszym wrażeniem z Centrum Nurkowego Adriatic, w którym mieliśmy wykupiony kurs, było zaskoczenie.


Nieźle się zapowiada, jak mamy taką wypasioną bazę…

Ale to tylko taki żart. Centrum Nurkowe miało swoją siedzibę w posesji obok.
Po krótkiej lekcji teoretycznej puszczono nas na głęboką wodę. I to dwa razy pierwszego dnia.
 
Zakładam mokry skafander, więc minę mam nietęgą. Tym bardziej, że w ogóle jest dość chłodno.



Jeszcze neoprenowe buty, kaptur i rękawiczki.
 

I mogę powalczyć ze sprzętem. Instruktor sprawdza czy wszystko jest na miejscu.
 

Gotowy do zanurzenia!
 

Teraz moje dziecko. Jak widać jest szczęśliwa.
 

Jeszcze tylko musi napluć na maskę…


i idziemy do wody.


Za chwilę pełne zanurzenie.

Przez cztery dni mieliśmy pięć nurkowań. Zaczęliśmy od pięciu metrów, a podczas ostatnich dwóch zanurzeń zeszliśmy na dwadzieścia – na więcej nie można podczas kursu początkowego.
  Uzyskaliśmy uprawnienia federacji CMAS na nurkowania do 20 metrów  (takiej wysokości jest mniej więcej sześciopiętrowy blok!) Wrażenia niezapomniane. I rozbudzone kolejne namiętności: kurs otworzył nam drogę do kolejnych kręgów wtajemniczeń: można nurkować nocą (świetnie się podgląda faunę), można robić kurs nurkowania jaskiniowego, nurkowania w suchym skafandrze, nurkowania wrakowego… Można pożyczyć sprzęt gdzieś w Grecji, czy Chorwacji, lub na Bornholmie, gdzie podobno Bałtyk nie ustępuje urodzie ciepłym morzom.
  Póki co poznaliśmy maleńki fragment Jeziora Hańcza do głębokości 20 metrów. Hańcza jest jeziorem oligotroficznym (to znaczy ma ubogą florę i faunę). Nam się zdarzyło tylko ze dwa razy wpłynąć w potężną, taką filmową ławicę ryb. Przy brzegu czasami natykaliśmy się na okonie, zdarzały się też ładniejsze sztuki w toni. Widzieliśmy małego minoga i raz przemknęła jakaś większa ryba – może karp? Na dnie jest zaskakująco dużo ślimaków: żyworódek i racicznic, rzadziej zdarzają się zatoczki i błotniarki. Nad dennym mułem w podskokach uwijają się przepłoszone drobne kiełże... Roślinność, i zamieszkująca ją wodna fauna na Hańczy kończy się na siódmym – ósmym metrze. Dalej robi się już szaro, z rzadka przemykają ryby, a dno jest puste i wydaje się prawie martwe. Na dwudziestym metrze jest już właściwie ciemno. (Przynajmniej gdy my nurkowaliśmy, bo podobno bywa różnie).  Mniej więcej na tej głębokości znaleźliśmy zatopioną łódkę i oglądaliśmy namiastkę skał podwodnych. Całość robi wrażenie niezapomniane.
Jedno zejście na tym etapie nurkowania trwa około pół godziny. I jest zaskakująco męczące. Wbrew pozorom organizm najwyraźniej potrzebuje sporo wysiłku, żeby jakoś się dostosować do takiego wysokiego ciśnienia. (Jakby nie patrzeć na tych dwudziestu metrach panuje atmosfera jak w kole dostawczego samochodu!)
  Poza nurkowaniami mieliśmy codziennie średnio dwie godziny wykładów, więc pozostało nam sporo czasu na zwiedzenie okolicy Błaskowizny, czyli miejscowości,  w której było nasze centrum nurkowe.
  Dzięki temu mogliśmy troszkę nacieszyć zmysły pięknymi suwalskimi okolicznościami przyrody.
 

Okolice Błaskowizny

 
Gospodarstwo nad Szeszupą


Molenna staroobrzędowców w Wodziłkach.
Staroobrzędowcy to ortodoksyjni prawosławni, którzy nie zgodzili się z reformą ich kościoła w XVII wieku i uciekając przed prześladowaniami, z Rosji trafili między innymi do Wodziłek, gdzie kilka osób do dziś kultywuje dawne tradycje. Molenna to ich dom modlitwy.


Staw Turtulski koło Dyrekcji Suwalskiego Parku Krajobrazowego.


Krótko mówiąc: bardzo się cieszę, że mogliśmy spełnić marzenie, tym bardziej, że chyba dało nam ono nawet więcej frajdy niż się spodziewaliśmy.

Pamiątkowa fotka z instruktorami

A i Suwalszczyzna po raz kolejny zapewniła nam moc wspaniałych wrażeń i widoków. Liczę na to, że ten początkowy kurs był tylko preludium do dalszych bliskich spotkań z różnymi wodnymi głębinami.


Nadchodzi wieczór.
Warszawa, czerwiec 2017.




























17 lutego 2018

Po co mi to gospodarstwo...


 Po co mi to gospodarstwo?

Zamieszkać we własnym domu – to marzenie niejednej młodej pary, która właśnie  rozpoczyna wspólne życie. Tak samo marzyliśmy i my. Trochę nawet w tym kierunku robiliśmy: dwadzieścia lat temu ziemia nie była jeszcze tak abstrakcyjnie droga jak obecnie, więc kupiliśmy okazyjnie działkę budowlaną, a po kilku latach znów zainwestowaliśmy i postawiliśmy na niej drewniany dom z bala. 
 
 Budowa tego domu to była prawdziwa przygoda.

To był stary dom, przeniesiony spod Ostrołęki.
Ale już w trakcie jego wykańczania zdaliśmy sobie sprawę, że to nie jest dom dla nas; był za mały dla rozwijającej się rodziny, a dla mnie zbyt mała była działka wokół niego.    
   Wykańczałem go ze świadomością, że raczej nie robię tego dla siebie, lecz na sprzedaż.  Ale dzięki temu doświadczeniu dużo dowiedziałem się o drewnie i polubiłem pracować z drewnem.


  Dom spod Ostrołęki przeniosła mi firma. Ale wykańczałem go sam. Tu już dobudowany taras. Uważam nieskromnie, że wykonanie tych słupów i łukowatych podpór to było coś!


Wciąż pojawiające się wątpliwości co do sprzedaży tamtego domu rozwiało ostatecznie znalezienie naszej posiadłości, w której obecnie mieszkamy. Opisuję to w innym rozdziale.
  Już gdy pierwszy raz oglądaliśmy nasze siedlisko, zaczęliśmy planować jak będzie tu wyglądało nasze życie. Od razu stwierdziliśmy, że to świetne miejsce na założenie gospodarstwa agroturystycznego. Do centrum Warszawy jest mniej, niż czterdzieści kilometrów, a okolica sprawiała wrażenie, jakby przemiany lat dziewięćdziesiątych i dziesiątych zupełnie ją ominęły. (Dziś to się mocno zmieniło – nie jest już, niestety – stąd tak daleko do cywilizacji, jak te dziesięć lat temu). Ale wciąż jeszcze można się tu zaszyć i spokojnie zapomnieć o istnieniu wielkiego miasta tuż za widnokręgiem. Więc ta dziewicza natura krok od miasta miała być podstawowym atutem tego miejsca. O inne atrakcje miałem zadbać sam.
    Dla mnie priorytetem było wykopanie stawu. 


I staw jest! Mam z nim wiele kłopotów... kiedyś je opiszę. Widok z usypanej góry. 

Posiadanie własnej wody to moje marzenie, jeśli nie z dzieciństwa (wtedy -  w czasie komuny - ciężko było wyobrazić sobie spełnienie jakiegokolwiek marzenia), to z lat młodzieńczych. Więc wtedy, gdy pierwszy raz oglądaliśmy posiadłość, ja już oczyma wyobraźni widziałem swój wymarzony staw. Zastanawiałem się, jak malowniczo będzie wyglądał jego brzeg wznoszący się wysoko nad wodą, aż do szczytu góry, którą usypię z wykopanego urobku… Staw miał mieć urozmaiconą linię brzegową, z kładkami i pomostami, i koniecznie wyspą, połączoną z lądem łukowatym drewnianym mostkiem. 
 
...a tu ma być kiedyś mostek...

Woda w stawie miała się oczyszczać i natleniać dzięki kaskadzie spływającej między kamieniami ułożonymi na jednym z brzegów. 

 

Ryby w stawie też się zdarzają,  tylko łowić nie mam kiedy.

  Nad stawem chciałem postawić ze trzy domki letniskowe, których mieliśmy użyczać na weekendy lub na dłużej znużonym codziennym pędem i spracowanym warszawiakom…
  Domki też właściwie miałem wymyślone na poczekaniu: styl rustykalny, ściany z bali, przestronne tarasy, dwuspadowe, kryte wiórem dachy, dużo zieleni dookoła, zejście bezpośrednio do stawu i pomostu, niskie drewniane płotki dookoła. W środku połączenie nowoczesnej funkcjonalności i wygody z surowym drewnem i białym ścianami…


Ale generalnie to wszystko zarasta i piękna posiadłość zamienia się w dżunglę. Z góry zimą jeszcze coś widać, ale już chyba niedługo...


  Gdy już kupiliśmy działkę, długo rysowałem różne plany jej zagospodarowania. Ale zawsze powtarzały się pewne motywy: góra, najchętniej z jakimś gołoborzem na jednym ze stoków i z wieżą widokową. 
 
A na zboczu góry zamiast gołoborza wypiętrzyło mi prawdziwą skałę, do tego z jaskinią. 

A dalej łąka i las, gdzie wśród różnorodnych drzew (oczywiście od razu dorodnych!) turyści odwiedzający mój raj na ziemi mogliby zażywać najbardziej pierwotnego, głębokiego kontaktu z przyrodą. Do tego jakieś miejsca na ognisko, altanki i ławki. Pamiętam, że miałem problem, czy na takiej wąskiej działce zmieszczę boisko do nogi z placem zabaw
  Ponadto przydomowy ogródek. Oczywiście oprócz ogrodu warzywnego, koniecznie miał się zmieścić również sad z całą gamą najprzedziwniejszych krzewów i drzewek owocowych..
  Myślałem, jak wykorzystać zabudowania; gdzie będzie stolarnia, w której komórce muzeum i czy ze stodoły da się zrobić świetlicę…
  Miałem dziesiątki podobnych genialnych pomysłów na zagospodarowanie posiadłości, ale wszystkie te marzenia miały jedną zasadniczą wadę: były mało realne do wykonania.
  Nie samemu i nie bez pieniędzy, które zdobywam na codzienne potrzeby na nie oszałamiająco płatnym etacie.
  Właściwie to się nawet sobie dziwię, że nie wpadłem w jakąś depresję, gdy wreszcie dotarło do mnie, że moje rozległe plany to kompletne mrzonki. Więcej – dziś, po kilku latach, gdy już widzę, że nie ogarniam za bardzo nawet bieżących potrzeb i konieczności, a co dopiero mówić o jakimś rozwoju i rozbudowie – wciąż jeszcze radośnie brnę w tą moją ułudę i liczę na jakieś chociaż okruchy z tego, co miało być. 

 
To ma być w przyszłości świerkowy żywopłot. Na razie jest co wyciąć na święta.

A to dosadzam jakieś drzewa, wykonałem pomost, czy huśtawkę… I choć zdaję sobie sprawę, że w takim tempie, aby zrealizować połowę moich zamierzeń musiałbym żyć chyba ze dwieście lat, to póki co mnie to nie przeraża. Mam cel, dążę do niego i pewnie tak już zostanie. I  chyba mi ten stan nawet odpowiada.

Zgodnie z planem zagospodarowuję posiadłość również małą architekturą. W karmniku zalęgły mi się niezwykle rzadkie... ptakoty.

  
A teraz jeszcze pisanie tego bloga… tak jakbym miał za mało rzeczy do zrobienia! No cóż, ale skoro już walczę z otaczającą mnie rzeczywistością i staram się ją okiełznać i podporządkować, to czemu się nie podzielić moimi zmaganiami z widownią? Może to kogoś zainspiruje, może zaciekawi lub rozbawi? Więc jeśli już, Drogi Internauto, trafiłeś na tą stronę i jesteś ciekaw jak wygląda zderzenie z rzeczywistością człowieka, który postanowił zamieszkać na wsi i do tego rozwinąć na tej wsi skrzydła  - to zapraszam do dalszej lektury. 
  Będę starał się podzielić swoimi poczynaniami szczerze i na bieżąco. Będę opisywał jak sobie radzę i co z mojej listy marzeń udało się zrealizować. 
  Czy dziś coś pozostało z dawnej euforii?
  Jak życie zweryfikowało moje założenia?
  Czy wreszcie uda mi się stworzyć z sukcesem choćby namiastkę gospodarstwa agroturystycznego?
  Zapraszam do przeglądania moich wpisów również tych, którzy mają swoje marzenia i chcieliby je skonfrontować z moimi doświadczeniami . Może lektura tego bloga doprowadzi Was do odpowiedzi na nurtujące Was pytania.