Dom: Dalsze przemyślenia.
Jak napisałem w pierwszej części – poza możliwie małą kubaturą – pozostałe cechy domu idealnego, to są już detale. To, czy będzie to dom murowany, czy drewniany, parterowy czy piętrowy – to są ważne sprawy, ale nie priorytetowe.
Ja jestem fanem tradycji. W związku z tym najbardziej podobają mi się domki parterowe z poddaszem. To wizualnie, ale ze względów praktycznych – również.
Po pierwsze; taki dom zajmuje na działce mało miejsca. Po prostu. Po co niszczyć przyrodę na powiedzmy – tych 150 m2 pod dom parterowy, jak możemy zniszczyć połowę tej powierzchni stawiając parter z poddaszem?
Po drugie – zwarty budynek łatwiej ogrzać. Nie potrzeba transportować ogrzewającego medium na duże odległości, bo wszędzie jest blisko.
Po trzecie taki dom łatwiej się doświetla. W środku nie ma dużych pomieszczeń z dala od zewnętrznych ścian.
Po czwarte łatwiej jest wydzielić wewnątrz strefę intymności – sypialnie na poddaszu są właściwie kompletnie odizolowane od z reguły bardziej „społecznego” parteru. (Chociaż to można uznać za wadę – jeśli ktoś chce mieć, na przykład dzieci ciągle „na oku”).
Kolejny dylemat, który musi rozstrzygnąć każdy inwestor to materiał, z jakiego swój dom pobuduje. I to już jest naprawdę rzecz super skomplikowana i niejednoznaczna.
Mi podobają się domy drewniane. Najfajniej jak są z bala. Oczywiście na osiedlu wypasionych willi taka chałupa nie ma racji bytu. Ale w takim miejscu, jak moja wieś – i owszem. Z tym, że taki dom ma co najmniej trzy wady: jeśli bal jest wystarczająco gruby, żeby dom był ciepły – to taka chata jest zbójecko droga. Poza tym drewno ma niską bezwładność cieplną. Szybko się grzeje ale i szybko studzi. No i spawa estetyczna – tradycyjny dom z bala powinien mieć małe okienka, najlepiej jeszcze ze szprosami, bo duże przeszklone powierzchnie nowoczesnych okien do takiego budynku jakoś nie pasują. Więc w środku zawsze jest nie za jasno.
Materiały budowlane, tak zwane ceramiczne – czy jest to taka cegła, czy inna, czy pustaki, czy ytong – różnicie między nimi są już raczej niezasadnicze. Chociaż wybór poszczególnych rozwiązań niesie za sobą pewne konsekwencje. Na przykład ciężkie, ceglane ściany wymagają solidniejszej podbudowy, niż ściany z pustaków. Z kolei nowoczesne bloczki ceramiczne czy cementowo wapienne wymagają większego reżimu budowlanego.
Ale ściany to tak naprawdę fragmencik budowy!
Bo można się także głowić nad tym, czy lepszy jest fundament, czy płyta, czy więźba klejona, czy tradycyjna, czy składać ją tradycyjnie na zaciosy, czy jedynie na złącza ciesielskie… i tak dalej, i tak dalej – kolejne zależności, powiązania i następstwa… nie do przebrnięcia i nie do rozstrzygnięcia.
Zaznaczę jeden aspekt, który mnie trochę dziwi: Obecnie właściwie już nie muruje się ścian z pełnej cegły, co wbrew pozorom nie musi być złym rozwiązaniem właśnie ze względu na ową bezwładność cieplną. W grubych, solidnych murach z pełnej cegły temperatura jest w miarę wyrównana. Jeśli mury są dodatkowo ocieplone, to zimą jest łatwo uzyskać i utrzymać w nich komfort termiczny. A z kolei latem, nawet podczas upałów takie ściany dają przyjemne poczucie chłodu… Do tego ceglany mur ma swój ponadczasowy urok i nie wymaga już żadnego wykończenia. Osobiście uważam, że zbyt pochopnie odrzuciliśmy tradycję budowania domów z pełnej cegły, szczególnie w naszym zmiennym klimacie. Sprawę jednak przeważyły raczej koszty… i moda. Obecnie taki mur jest w odwrocie, ale jestem przekonany, że to chwilowy trend.
Wracając: to z czego pobudujemy swój dom, czym go pokryjemy, czy będzie miał piwnicę, jakie okna zastosujemy - to są niuanse, nad którymi warto się pochylić. Ale każdy inwestor musi sam rozsądzić, jakie rozwiązanie jest mu najbliższe.
Budowa domu ma tyle aspektów i stawia tyle pytań, że można by na ten temat pisać książki, a nie krótki artykuł na bloga. W dalszej, trzeciej części zajmę się więc już szczegółowo rozwiązaniami budowlano – architektonicznymi, które ja zastosowałem u siebie, ponieważ nie czuję się na siłach, ani nie mam takiej wiedzy, żeby wchodzić w budowlane szczegóły.
Jeśli przebrnąłeś Drogi Czytelniku przez ten drugi wpis o domu idealnym - to zapraszam do części trzeciej, w której podzielę się swoimi rozwiązaniami, jakie zastosowałem, aby powstał mój prawie wymarzony dom.
Blog o urokach wiejskiego życia, budowlance, majsterkowaniu, trochę o ogródku i ogólnie - jak przetrwać w tak pięknych okolicznościach przyrody... i o podróżach, raczej tych bliższych.
BLOG O ŻYCIU NA WSI
06 kwietnia 2018
Dywagacje o domu. Część pierwsza.
Dom: jaki powinien być?
Na przedmieściach Warszawy, na których mieszkałem przez większość życia, moi sąsiedzi na ogół uważali, że muszą posiadać co najmniej willę. Nie zwykły dom – ale właśnie willę, a najlepiej pałacyk. Taka willa na przedmieściu – to nobilituje! A czy poza zaspokojeniem własnego ego stawianie czterystumetrowego molocha dla trzyosobowej rodziny ma jakiś sens? – takiego pytania chyba sobie nikt tam nie zadawał.
A ja uważam, że dom powinien być mały: sto, może sto dwadzieścia metrów spokojnie wystarczy dla cztero, czy pięcioosobowej rodziny. Uważam, że niewielkie gabaryty to tak naprawdę podstawowa cecha domu idealnego. Zaletami takiego budynku są jego ekonomiczność i ekologiczność.
Mały dom to oczywiście mniejsze koszty budowy. Decydując się na duży dom trzeba pamiętać, że główne koszty budowy zaczynają się dopiero przy wykończeniówce: dziesiątki, albo setki metrów kwadratowych tynków, rozległe podłogi, nie kończące się przewody mediów, kolejne i kolejne okna... na to można wydać prawdziwą fortunę.
Obecnie zdarza się to już rzadziej – ale z dawnych lat pamiętam wiele takich budów, które doprowadzało się do użytku tylko w części, a reszta domu trwała w stanie surowym nieraz dziesiątki lat, bo właścicieli nie było stać na wykończenie. Ale wtedy takie „przestrzelone” inwestycje były często wymuszone przez system, w którym nam przyszło żyć. Nasi rodzice twierdzili, że budują duży dom, by biedne dzieci mogły w nim zamieszkać… Zwykle nie zamieszkiwali – i prawie pusty gmach zostawał na głowie starszych ludzi, którzy już zupełnie nie radzili sobie z jego utrzymaniem. Ale przyjmijmy, że chociaż jakiś argument przemawiający za potężną kubaturą był…
Dziś ten argument upadł. Społeczeństwo się wzbogaciło na tyle, że z góry wiadomo, iż dzieci, gdy tylko będą mogły, to z domu się wyprowadzą. A mimo to inwestorzy bardzo często w myśl zasady „zastaw się, a postaw się”, zaciskają pasa, biorą pożyczkę, wykańczają zbyt wielki dom – i potem klną w duchu, że tak dużo wydają na jego utrzymanie: ogrzewanie, remonty, przemeblowania. Tego wszystkiego koszty rosną wykładniczo wraz z metrażem.
A to i tak jedynie część problemów, które stwarza zbyt duży budynek.
Dzisiaj wydaje się, że dużo lepiej zadbamy o swoje potomstwo pozostawiając mu nie część za wielkiego domu, ale jak najmniej zdegradowane środowisko. Co ma wielkość domu do degradacji środowiska? Ma i to wiele: począwszy od budowy: duży dom wymaga dużo cementu, cegieł, drewna – wszystkiego dużo – a to wszystko pożera energię i zasoby. Wydaje się, że to jednorazowa ingerencja… ale nic bardziej mylnego! Później dalej zużywamy energie i zasoby – na ogrzewanie, oświetlenie, sprzątanie; wszelką codzienną eksploatację. Podam przykład: przyjmuje się, że zimą na ogrzanie 1 metra kwadratowego dość dobrze izolowanego domu potrzeba około 50 W/h, czyli dom stumetrowy pobiera średnio przez cztery zimowe miesiące około pięciu kilowatów energii. To tak jakbyśmy mieli przez ten czas włączone pięćdziesiąt (!) starych, stuwatowych żarówek. A jeśli mamy trzysta metrów do ogrzania, to tych żarówek świeci się nam już sto pięćdziesiąt. Kto by sobie pozwolił na takie marnotrawstwo?! I nie jest oczywiście istotne czym się grzejemy: czy węglem, czy prądem czy gazem. Tyle energii musimy zużyć, i zużywamy, i już. Wypalony węgiel czy gaz już nigdy nie stanie się na powrót węglem, czy gazem; doda się do smogu i efektu cieplarnianego... A przecież ogrzewanie jest tylko jedną z wielu składowych kosztów (także tych środowiskowych) utrzymania mieszkania.
Ponadto domu nie stawia się przecież na rok, czy dwa i w rezultacie tylko dlatego, że ktoś miał kaprys, lub niską samoocenę, przez wiele dziesiątków kolejnych lat, środowisko zupełnie niepotrzebnie jest eksploatowane w sposób rabunkowy. A dziś już wiemy, dlaczego upadła cywilizacja Majów i jak skończyli mieszkańcy Wysp Wielkanocnych...
Według mnie pieniądze zaoszczędzone na budowę i eksploatację niewielkiego domu naprawdę fajnie wydać jakoś przyjemniej. A zasoby nie wyrwane środowisku – zostawić następnym pokoleniom. To na pewno bardziej im się przyda, niż przewymiarowany dom.
Jeśli nie zanudziłem i interesują Cię moje dywagacje o domu idealnym – zapraszam do kolejnego wpisu na ten temat.
Na przedmieściach Warszawy, na których mieszkałem przez większość życia, moi sąsiedzi na ogół uważali, że muszą posiadać co najmniej willę. Nie zwykły dom – ale właśnie willę, a najlepiej pałacyk. Taka willa na przedmieściu – to nobilituje! A czy poza zaspokojeniem własnego ego stawianie czterystumetrowego molocha dla trzyosobowej rodziny ma jakiś sens? – takiego pytania chyba sobie nikt tam nie zadawał.
A ja uważam, że dom powinien być mały: sto, może sto dwadzieścia metrów spokojnie wystarczy dla cztero, czy pięcioosobowej rodziny. Uważam, że niewielkie gabaryty to tak naprawdę podstawowa cecha domu idealnego. Zaletami takiego budynku są jego ekonomiczność i ekologiczność.
Mały dom to oczywiście mniejsze koszty budowy. Decydując się na duży dom trzeba pamiętać, że główne koszty budowy zaczynają się dopiero przy wykończeniówce: dziesiątki, albo setki metrów kwadratowych tynków, rozległe podłogi, nie kończące się przewody mediów, kolejne i kolejne okna... na to można wydać prawdziwą fortunę.
Obecnie zdarza się to już rzadziej – ale z dawnych lat pamiętam wiele takich budów, które doprowadzało się do użytku tylko w części, a reszta domu trwała w stanie surowym nieraz dziesiątki lat, bo właścicieli nie było stać na wykończenie. Ale wtedy takie „przestrzelone” inwestycje były często wymuszone przez system, w którym nam przyszło żyć. Nasi rodzice twierdzili, że budują duży dom, by biedne dzieci mogły w nim zamieszkać… Zwykle nie zamieszkiwali – i prawie pusty gmach zostawał na głowie starszych ludzi, którzy już zupełnie nie radzili sobie z jego utrzymaniem. Ale przyjmijmy, że chociaż jakiś argument przemawiający za potężną kubaturą był…
Dziś ten argument upadł. Społeczeństwo się wzbogaciło na tyle, że z góry wiadomo, iż dzieci, gdy tylko będą mogły, to z domu się wyprowadzą. A mimo to inwestorzy bardzo często w myśl zasady „zastaw się, a postaw się”, zaciskają pasa, biorą pożyczkę, wykańczają zbyt wielki dom – i potem klną w duchu, że tak dużo wydają na jego utrzymanie: ogrzewanie, remonty, przemeblowania. Tego wszystkiego koszty rosną wykładniczo wraz z metrażem.
A to i tak jedynie część problemów, które stwarza zbyt duży budynek.
Dzisiaj wydaje się, że dużo lepiej zadbamy o swoje potomstwo pozostawiając mu nie część za wielkiego domu, ale jak najmniej zdegradowane środowisko. Co ma wielkość domu do degradacji środowiska? Ma i to wiele: począwszy od budowy: duży dom wymaga dużo cementu, cegieł, drewna – wszystkiego dużo – a to wszystko pożera energię i zasoby. Wydaje się, że to jednorazowa ingerencja… ale nic bardziej mylnego! Później dalej zużywamy energie i zasoby – na ogrzewanie, oświetlenie, sprzątanie; wszelką codzienną eksploatację. Podam przykład: przyjmuje się, że zimą na ogrzanie 1 metra kwadratowego dość dobrze izolowanego domu potrzeba około 50 W/h, czyli dom stumetrowy pobiera średnio przez cztery zimowe miesiące około pięciu kilowatów energii. To tak jakbyśmy mieli przez ten czas włączone pięćdziesiąt (!) starych, stuwatowych żarówek. A jeśli mamy trzysta metrów do ogrzania, to tych żarówek świeci się nam już sto pięćdziesiąt. Kto by sobie pozwolił na takie marnotrawstwo?! I nie jest oczywiście istotne czym się grzejemy: czy węglem, czy prądem czy gazem. Tyle energii musimy zużyć, i zużywamy, i już. Wypalony węgiel czy gaz już nigdy nie stanie się na powrót węglem, czy gazem; doda się do smogu i efektu cieplarnianego... A przecież ogrzewanie jest tylko jedną z wielu składowych kosztów (także tych środowiskowych) utrzymania mieszkania.
Ponadto domu nie stawia się przecież na rok, czy dwa i w rezultacie tylko dlatego, że ktoś miał kaprys, lub niską samoocenę, przez wiele dziesiątków kolejnych lat, środowisko zupełnie niepotrzebnie jest eksploatowane w sposób rabunkowy. A dziś już wiemy, dlaczego upadła cywilizacja Majów i jak skończyli mieszkańcy Wysp Wielkanocnych...
Według mnie pieniądze zaoszczędzone na budowę i eksploatację niewielkiego domu naprawdę fajnie wydać jakoś przyjemniej. A zasoby nie wyrwane środowisku – zostawić następnym pokoleniom. To na pewno bardziej im się przyda, niż przewymiarowany dom.
Jeśli nie zanudziłem i interesują Cię moje dywagacje o domu idealnym – zapraszam do kolejnego wpisu na ten temat.
Subskrybuj:
Posty (Atom)