Opowieść o chorowaniu na staw.
Zawsze chciałem mieć własny staw. Pamiętam, że we wczesnym
dzieciństwie męczyłem kilka błotniarek i kijanek trzymając je w słoiku od weków
na parapecie. Kilka lat później wykopałem i wyłożyłem folią pierwszy „stawik”
na podwórku; potem było jeszcze betonowe „oczko” wykonane do spółki z bratem.
Pamiętam, że zadomowił się nam w nim nawet zaskroniec. Ale cienkie ścianki nie
wytrzymały mroźnej zimy bodajże 86 roku – i do tematu stawu wróciłem po wielu
latach, kiedy to znów wykonałem oczko wyłożone folią, ale już lepszej jakości.
A w końcu złożyło się tak, że kupiłem siedlisko, co prawda bez wody, ale jednak
wiedziałem, że w tym miejscu staw da się skutecznie wykopać… Nieuleczona
choroba wieku dziecięcego…
Wkrótce po zakupie zacząłem się dowiadywać, jakie są możliwości
przeprowadzenia takiej inwestycji.
Ambitnie stwierdziłem, że jako nowy mieszkaniec mojej wsi
powinienem wystrzegać się samowolki budowlanej i to na dużą skalę, więc
postanowiłem wykonać swoje wymarzone jezioro zgodnie z prawem. Nie będę wracał
w szczegółach do tej drogi przez mękę, którą przeszedłem zdobywając kolejne
zezwolenia, uzgodnienia i blizny na psychice w trakcie walk z biurokracją. Dość
powiedzieć, że załatwienie pozwolenia na wykopanie stawu o powierzchni około półtora
tysiąca metrów kwadratowych zajęło mi rok, a kilometrami które pokonałem
jeżdżąc do kolejnych biur, urzędów i instytucji pewnie można by opasać
kontynent. I to bardziej Azję niż Europę. Jeśli przesadzam, to tylko dlatego,
że we wszystkich tych urzędach czułem się, jakbym był w dalekiej Azji.
Ale w końcu stempel na moich papierach zakwitł jak róża i
można było wbijać łychę. Łychę koparki.
Pierwsza łyżka. Dosłownie.
Wtedy łycha koparki kosztowała dziesięć złotych. Staw
kosztował tyle, co samochód średniej klasy. Ale powtórzę moją sentencję, że marzeń
nie przeliczam na pieniądze. Gdzieś tu na blogu napisałem, że nie żałuję, że
wykopałem staw, a nie kupiłem – na przykład - samochodu, bo samochód po tych
dziewięciu już latach byłby już starym gratem, a staw jeszcze do niedawna był
piękny i cieszył oko. Dlaczego przestał - o tym za chwilę.

Kopanie stawu zajęło dwóm osobom (operator koparki i kierowca spychacza/ciężarówki) sześć tygodni. W tym czasie siłą rzeczy zaznajomiłem się z Pawłem, który mi staw kopał. I on opowiedział mi anegdotę, która bawi mnie do dziś, więc ją przytoczę.
Otóż w tym czasie jeździłem kochanym, ale już
podtatusiałym maluchem. (Ten pojazd już wtedy był raczej ewenementem na
drogach). Więc tym maluchem przyjechałem do Pawła gdzieś tam na jego robotę, (kopał
staw w sąsiedniej wsi bogatemu emerytowi z Warszawy) żeby się wstępnie umówić,
zapytać o cenę, szczegóły i takie tam. Paweł powiedział z grubsza ile to będzie
kosztować, kiedy ma terminy, ja powiedziałem, że cena w porządku, a terminu nie
znam, bo załatwiam pozwolenia na budowę. Wymieniliśmy się numerami telefonów i
tyle. Gdy do niego po kilku miesiącach zadzwoniłem kompletnie mnie nie pamiętał.
Skojarzył dopiero, gdy powiedziałem mu, że byłem u niego białym maluchem. I
teraz sedno: Gdy Paweł zobaczył mnie pierwszy raz: kolesia jeżdżącego
samochodem za tysiąc złotych, który bez zmrużenia okiem opowiada o wydaniu na
fanaberie kwoty powiedzmy pięćdziesięciokrotnie większej – wziął mnie za
wariata i w ogóle wyparł z pamięci, bo był pewien, że zwiałem z jakiegoś
zakładu dla obłąkanych i za chwilę ktoś mnie złapie i zamknie z powrotem tam,
gdzie moje miejsce.
A tu szok: po pół roku wracam, wciąż bez kaftana i mówię:
kopiemy.
I wykopaliśmy…
Kształt niemal docelowy.
Za jednym zamachem wykonałem staw, z urobku usypałem
górkę, żeby można z niej było zjeżdżać na sankach. Pod górą wykonałem jaskinię
oraz kilkumetrową skałę. Ale to chyba temat na inny wpis.
W tym czasie starałem się zdobyć jak najszerszą wiedzę na
temat wodnego świata. Miałem ambicję, by poznać gatunki zamieszkujące nasze
wody, zależności między nimi zachodzące, czy warunki jakie odpowiadają ich
bytowaniu. Zaczytywałem się na przykład w tekstach o stawie na stronach Czesława
Bieleckiego, a także przyswoiłem sobie mnóstwo artykułów pisanych przez
pracowników naukowych Wigierskiego Parku Narodowego. Nauczyłem się rozpoznawać
i nazywać wielu przedstawicieli wodnej flory i fauny. Dowiedziałem się, które z
nich są uznawane jako naturalne wskaźniki czystości wody. Które wręcz wodę
oczyszczają.
Byliśmy pierwsi, jeśli chodzi o zasiedlanie stawu.
Tymczasem natura nie cierpi próżni i w świeżo wykonanym
stawie błyskawicznie pojawiły się pierwsze owady. Pamiętam, że muł po kopaniu
jeszcze dobrze nie opadł, a w wodzie już można było dostrzec wiosłującego
pracowicie żółtobrzeżka, kursującego wciąż góra – dół pluskolca, po dosłownie
kilku dniach pojawiły się śmigające po powierzchni nartniki, a nad wodą z
rozwagą unosiły się różne gatunki ważek. Kolejne gatunki żyjątek pojawiały się
w wodzie i w jej okolicy lawinowo. Część z nich przywędrowała do tego nowego
siedliska sama, a części trochę dopomogłem.
W każdym razie wiosną kolejnego roku po wykopaniu, staw
był prawie kompletnym ekosystemem. Po powierzchni śmigały błyszczące koraliki krętaków
pospolitych (które według mnie żywią się na pewnym etapie swego życia liśćmi
olchy, a według literatury są drapieżne, dlatego pamiętam ich nazwę, bo nie
jestem pewny, czy one to na pewno one). Na dnie można było wypatrzeć paskudne
larwy ważek, jętek, dźwigające swe domki – schronienie – chruściki. Kilka razy
zdarzyło mi się wypatrzeć w wodzie nawet topielnicę – chyba najdłuższego owada
żyjącego w Polsce. Pojawił się skrzek i w konsekwencji kijanki ropuch i żab. (W
tym również jakieś przedziwne, łaciate kijanki nie wiem czego, ale zupełnie
monstrualnych rozmiarów). A także wyglądające jak miniatury dinozaurów -
traszki. W stawie pięknie rozmnażały się ślimaki. I te popularne, jak
błotniarka i zatoczek, jak również te bardziej wymagające, jak żyworódka. W
urwistym brzegu przez jeden sezon próbowały zagnieździć się jaskółki brzegówki,
ale niestety nie wytrzymały naszego towarzystwa. Za to woda bardzo posmakowała
pszczołom z sąsiedztwa. Generalnie staw żył. Tym bardziej, że zatroszczyłem się
również o roślinność wodną, która przecież sama tak szybko nowego stanowiska by
nie zasiedliła.
Księżycowy krajobraz szybko poddał się siłom natury
Zielonymi owalami liści pyszniła się urocza lilia wodna, towarzyszył
jej nieśmiało podobny z kształtu liści, ale miniaturowy żabiściek. Obydwie
rośliny latem cieszyły oczy pięknymi kwiatami. Nenufary kwitły mi na biało,
żabiściek ma niepozorne, ale urocze żółte kwiaty. W wodzie rozrosły się obydwie
rdestnice: i pływająca i ta rosnąca pod powierzchnią wody. Na brzegu pachniała
mięta wodna, zazieleniła się żywo kępa tataraku. Nawet przyjęły się sadzonki
kosaćca i kaczeńcy. Toń wodną niepokojąco zdominował, jak się okazało, lekko
parzący rogatek sztywny, ale szczęśliwie szybko ustąpił miejsca innym – już
nieszkodliwym - podwodnym roślinom – takim jak moczarka kanadyjska, czy
wspomniana rdestnica. Bliżej powierzchni zieleniły się delikatne pióropusze
wywłócznika. Wszyscy byli tak przejęci moim stawem, że nawet teściowa podczas
wakacji upolowała na jeziorze, upchnęła do wielkiej butli i przywiozła mi osokę
aloesowatą. Piszę „upolowała” ponieważ roślina ta niemal całe swoje życie
spędza na dnie jeziora, a na powierzchnię wypływa jedynie na kilka dni podczas
kwitnienia. Osoka przeżyła podróż w butli i jakiś czas zieleniła się na dnie.
Oczywiście zdarzały mi się niepowodzenia. Na przykład
bezskutecznie próbowałem wyhodować u siebie przywiezione aż z Mazur małże
racicznice. Chciałem je mieć, ponieważ bardzo skutecznie oczyszczają wodę. Nie
udało się zasiedlić także przywiezionych z suwalszczyzny kiełży zdrojowych. Mimo
to poważnie myślałem o wpuszczeniu do wody wymierających gatunków rodzimych
raków. Ale tu nasze prawo czuwa i nie pozwala tak po prostu hodować sobie wymierającego
gatunku. Już lepiej, by gatunek wymarł, niż ot, tak – zezwolić!
Aż do tego roku sądziłem, że nie przeżyły również
wprowadzone do wody szczeżuje, aż tu ostatniego lata córka stanęła na
„kamieniu”, który okazał się okazałą małżą.
Tak czy owak początkowo staw pięknie się rozwijał, cieszył
oczy i byłem dumny ze stworzonego przez siebie jeziorka. Niestety kolejne
działania i wydarzenia zburzyły nieco ten zachwycający ekosystem.
Staw zimą to super ślizgawka, jeśli oczywiście przyciśnie mróz.
Jak sądzę poważnym błędem, który zrobiłem było
przedwczesne wpuszczenie do stawu ryb. Najpierw wpuściłem drobnicę wyłowioną
podbierakiem z innego akwenu. Dzięki późniejszym połowom podrośniętych już ryb
wiem, że były to płotki, wzdręgi, karasie i inny drobiazg. Później na targu
dokupiłem jeszcze liny, karpie sezany, a także dwa sumy. Wkrótce po zarybieniu
zniknęło mnóstwo przedstawicieli fauny wodnej. Zniknęły na przykład ślimaki,
owady stały się rzadkością, nie zaobserwowałem już więcej traszek, a sama woda
stała się mulista i nieprzeźroczysta. Ryby bardzo szybko się rozmnożyły –
zwłaszcza karasie, więc po kolejnych dwóch sezonach wpuściłem do stawu kilka
szczupaków, ażeby te regulowały ilość innych ryb.
Zielona woda świadczy o nierównowadze biologicznej.
Mimo spustoszenia, które uczyniły ryby, staw wciąż jeszcze
był tętniącym życiem mikroświatem, źródłem radości i obiektem wielogodzinnych
obserwacji. Bo o ile rzeczywiście ryby przetrzebiły świat zwierzęcy, o tyle
rośliny miały się całkiem świetnie i ich rozrost, a także wpuszczone świeżo
szczupaki wróżyły osiągnięcie jako – takiej równowagi w moim jeziorku.
Prawdziwe nieszczęście przyszło nagle i na początku nawet
nie zdawałem sobie sprawy z jego ogromu.
Pierwsze bobrze dziury mnie nie zmartwiły...
Najpierw opadająca latem woda odsłoniła ich nory. Potężne
dziury w brzegu, w które spokojnie mogłem cały wpłynąć. Nawet się trochę
ucieszyłem z tych nowych lokatorów – wtedy bobry nie były jeszcze taką plagą,
jaką są obecnie.
...dopóki nie przyjrzałem im się z bliska...
Moja radość zniknęła tak szybko, jak szybko zaczęły
pojawiać się kolejne dziury w brzegu. Bobry bowiem nie kopią sobie jednej nory,
w której mieszkają. Kopią ich wiele, żeby móc się w nich schronić w czasie
zagrożenia. Nory często się zapadają na podmokłym terenie, więc obok powstaje
błyskawicznie kilka nowych. Część z nich staje się dla bobrów nieprzydatna
kiedy woda opada i odsłania wejście do nory. Dla przezornego zwierzaka taka
nora jest już nic nie warta. A każda taka nora to kilka ton ziemi wpychanej do
stawu.
Poza ziemią bobry przynoszą do wody tony gałęzi... staw ostatniej jesieni.
W efekcie staw się wypłyca, rozlewa na boki, robi się z niego bagienko. A gdy się zrobi bagienko i bobry nie mogą już kopać nor, bo brzegi przestały być wysokie, a woda jest za płytka – wtedy gryzonie zaczynają budować żeremie i dla stojącej wody jest to ostatni etap istnienia. I taki los wymyśliły sobie te „słodziutkie”, „wymagające ochrony”, „nieszkodliwe zwierzątka” dla mojego wymarzonego, stworzonego kosztem naprawdę wielu wyrzeczeń stawu. Jeszcze tylko dodam, że przy okazji te paskudy zażarły praktyczne wszystko, co w wodzie posadziłem; nie ma już lili, rdestnic, kosaćców, moczarki, wywłócznika. Drzew dookoła stawu także pozostało niewiele: także tych, które posadziłem samodzielnie: wycięły mi kilka buków, lip, klonów, dębów i grabów. Przerzedziły także robiący u mnie za żywopłot szpaler młodych sosen. Ale głównie i w największej ilości pod bobrze zębiska dostały się samosiejki olch, wierzb, brzóz, osik. Cały ten las pływa w postaci pieńków, kołków, palików, gałęzi, ścinków w wodzie i doprawdy nie wiem jak długo będę całe to śmieciowisko wyciągał z wody.
Do tego roku liczyłem jeszcze, że uda mi się te bobry
jakoś wypłoszyć; że jak będę częściej nad staw chodził, to one się nie będą
czuły komfortowo i sobie w końcu pójdą, że może wystarczy ogrodzić staw
elektrycznym pastuchem – wszystko to na nic! Co więcej - ostatniego lata
zwierzaki się tak rozzuchwaliły, że zacząłem się bać kąpać we własnym stawie!
Gdy wchodziłem do wody – one pływały niedaleko mnie, co chwilę strzelając
ogonami o powierzchnię. A to według mnie wcale nie oznacza przestrachu, ale
przeciwnie – ma przestraszyć intruza, który bobrom zagraża. No i końcem lata –
we wrześniu zdarzyło się tak, że podczas kąpieli, kilka bobrów było już tak
blisko i mimo moich prób przepłoszenia ich wcale nie odpuszczały, że uciekłem z
wody, bo się wystraszyłem, że mnie zaatakują. A zważywszy na ich zęby, którymi
są w stanie ciąć dębinę, na to że świetnie widzą w wodzie i pływają znacznie
lepiej niż ja - ich ewentualny atak mógłby się dla mnie skończyć nieciekawie. Poza ziemią bobry przynoszą do wody tony gałęzi... staw ostatniej jesieni.
W efekcie staw się wypłyca, rozlewa na boki, robi się z niego bagienko. A gdy się zrobi bagienko i bobry nie mogą już kopać nor, bo brzegi przestały być wysokie, a woda jest za płytka – wtedy gryzonie zaczynają budować żeremie i dla stojącej wody jest to ostatni etap istnienia. I taki los wymyśliły sobie te „słodziutkie”, „wymagające ochrony”, „nieszkodliwe zwierzątka” dla mojego wymarzonego, stworzonego kosztem naprawdę wielu wyrzeczeń stawu. Jeszcze tylko dodam, że przy okazji te paskudy zażarły praktyczne wszystko, co w wodzie posadziłem; nie ma już lili, rdestnic, kosaćców, moczarki, wywłócznika. Drzew dookoła stawu także pozostało niewiele: także tych, które posadziłem samodzielnie: wycięły mi kilka buków, lip, klonów, dębów i grabów. Przerzedziły także robiący u mnie za żywopłot szpaler młodych sosen. Ale głównie i w największej ilości pod bobrze zębiska dostały się samosiejki olch, wierzb, brzóz, osik. Cały ten las pływa w postaci pieńków, kołków, palików, gałęzi, ścinków w wodzie i doprawdy nie wiem jak długo będę całe to śmieciowisko wyciągał z wody.
Z tydzień później gdzieś w mediach mignęła mi informacja,
że bobry pogryzły człowieka.
Czuję się częścią przyrody i uważam, że winniśmy jej
szacunek, ale postanowiłem bobry ze stawu skutecznie przepłoszyć, by ratować
swoje marzenie.
Jak walczę z bobrami i czy ta walka będzie wygrana? Na
razie szykuję się do batalii. Jeśli ktoś jest zainteresowany jej przebiegiem -
zapraszam do śledzenia relacji z wojny.