Moja elektrownia.
Kto z Was w dzieciństwie nie miał marzeń, aby wybudować sobie własny wiatrak, czy małą elektrownię wodną..? nikt nie miał? Hmm... Ja miałem. Jak rodzice kupili mi kolorowy wiatraczek na odpuście, to zastanawiałem się, czy nie dałoby się go jakoś powiększyć i podłączyć do rowerowego dynama... Gdy bujałem się na huśtawce wyobrażałem sobie, że wprawiając swoje ciało w rozkołys mógłbym przy okazji napędzać jakiś agregat prądotwórczy... W szufladce obok procy, starych kałamarzy, trzcinowych rurek, wapiennych skamielin trzymałem co najmniej kilka miniaturowych silniczków wygrzebanych z trudnodostępnych przecież wtedy – w latach osiemdziesiątych - zabawek i urządzeń napędzanych bateriami. Prawdopodobnie przez tą moją obsesję na punkcie wytwarzania elektryczności, najdroższą zabawkę, jaką kiedykolwiek dostałem pod choinkę, czyli samochód na baterie, rozłożyłem na części jeszcze tego samego, wigilijnego wieczoru... Chciałem się dobrać do silniczka, który jakże słusznie uważałem – mógł być jednocześnie prądnicą. Załamani rodzice nigdy więcej nie zainwestowali w zabawkę dla mnie większych pieniędzy... Zresztą za chwilę nadeszły mroczne lata osiemdziesiąte... A później wyrosłem... ale nie z marzenia o własnej elektrowni.
Na Dąbrowie Leśnej – późniejszej części Łomianek, gdzie spędziłem większość mojego życia jeden z moich dalekich sąsiadów miał najwyraźniej podobną pasję jak ja. Z tymże on przez długie lata próbował swoje marzenie wprowadzić w życie. Koło domu wybudował naprawdę potężną konstrukcję najpierw stalową, późnej oblepił ten stelaż betonem, przez co budowla tego człowieka przypominała Godżillę. Przez jakiś czas na tej konstrukcji wisiały nawet łopaty tego niewiarygodnego wiatraka. Ale chyba nigdy nie zrobiły one nawet pół obrotu. I może na szczęście, bo jak na moje oko mogło to się skończyć co najwyżej niepiękną katastrofą. Odkąd zrozumiałem, że konstrukcja powstająca na tym ciasnym podwórku to nie jest prototyp rakiety, (bo takie szydercze domysły również krążyły po sąsiadach, a były to czasy zimnej wojny, a nie walki z ociepleniem klimatu) ale wieża do elektrowni wiatrowej, mocno kibicowałam projektowi. Mijając budowlę w codziennej drodze do autobusu obserwowałem postępy prac. Mijały lata, z czasem zrozumiałem, że to się nie może udać, ale mimo to poczułem ogromny żal, gdy kiedyś zauważyłem, iż właściciel tego monstrum poddał się i dzieło jego życia zaczęto rozbierać...
W końcu i ja dorosłem i przeprowadziłem jakieś symulacje i próby zbudowania prototypu wiatraka. Opracowałem nawet zupełnie nowatorskie śmigła, takie, jakich nie spotkałem nigdzie w literaturze. Prototyp zbudowałem na podstawie łożyskowania pralki... ale mój nowatorski napęd okazał się prawdopodobnie zbyt skuteczny, bo w pierwszą noc od postawienia mojej konstrukcji wiatr rozniósł ją w drobny mak. I na razie na tym poprzestałem, choć jestem przekonany, że śmigła mojego pomysłu są dużo wydajniejsze niż te, które są powszechnie stosowane.
W każdym razie postawienie wiatraka, który produkowałby sensowną ilość prądu okazało się bardziej problematyczne, niż to mogłoby się wydawać... choć cały czas mam nadzieję, że jeszcze do tego pomysłu wrócę.
I nagle okazało się, że są prostsze sposoby na własną elektrownię. Że może to nie być zabawa, ale rzeczywista produkcja.
Pierwszy impuls, żeby poważnej zainteresować się fotowoltaiką spowodowała zmiana prawa. Gdy dowiedziałem się, że nasze państwo zezwala tak po prostu pobudować sobie elektrownię i do tego jeszcze, że będę mógł podłączyć ją bez problemów do sieci, by korzystać z własnej energii długo nie dowierzałem. W naszym kraju takie sensowne przepisy powstają niezmiernie rzadko. Elektrownia bez pozwoleń, bez projektów, bez użerania się z wrednymi i głupimi urzędnikami?! Ze dwa lata szukałem haczyków w tych przepisach... nie mogłem uwierzyć, że nic się za nimi nie kryje...
Ale elektrownie powstawały, coraz więcej informacji spotykałem o nich w internecie. Kiedy przeszło rok temu zadzwonił do mnie kolega - elektryk - z pytaniem, czy myślałem o fotowoltaice, zapytałem go na wstępie, czy jego uprawnienia umożliwiają mu odebranie takiej instalacji. Umożliwiały.
W styczniu rok temu zamówiliśmy dwa zestawy paneli i osprzętu do dwóch elektrowni po 6kW każda. Taka wielkość na podstawie rachunków wyliczyła nam firma, w której zamówiliśmy zestawy do samodzielnego montażu. Jeden taki zestaw kosztował nas szesnaście tysięcy. Do tego należało dokupić jeszcze jakieś bezpieczniki i kable zasilające. Obydwaj wymyśliliśmy, że zrobimy elektrownie na gruncie. U mnie w pobliżu zabudowań rosną duże drzewa, które w ciągu dnia rzucają na dachy cień. Ponadto doszliśmy do wniosku, że elektrownia posadowiona na gruncie zapewnia łatwiejszy serwis, łącznie z możliwością czyszczenia paneli. Ponadto dach, który u mnie posiada południową wystawę to stare eternitowe pokrycie budynków gospodarczych ze słabą, nadwątloną czasem więźbą, którą na pewno za kilka lat przyjdzie czas wymienić.
Ja wykorzystałem pod fotowoltaikę sztuczną górkę powstałą przy okazji kopania stawu. Pospawałem stelaż oparty na kilkudziesięciu kotwach wbetonowanych w zbocze górki. Całość inwestycji kosztowała mnie około 18 tysięcy i dokładnie miesiąc pracy.
Nie miałem problemów z przyłączeniem elektrowni do sieci. Kolega elektryk dokładnie powiedział mi, jak podłączyć panele, jakie bezpieczniki, gdzie zastosować, dokonał pomiarów i odbioru instalacji. Pomógł również wypełnić papiery i dokumentację potrzebną do zgłoszenia mojej elektrowni do zakładu energetycznego. To zdecydowanie pozwoliło mi zejść z kosztów i uniknąć błędów. W rezultacie już po miesiącu od mailowego zgłoszenia o wybudowaniu elektrowni, 30 kwietnia zeszłego roku przyjechał do mnie fachowiec z obsługującego mnie zakładu energetycznego, zmienił mi licznik na dwukierunkowy i od tego czasu korzystam z własnego prądu.
Wielkość elektrowni jest tak obliczona, że na razie – po dziesięciu miesiącach - moje rachunki za prąd wynoszą po kilkanaście złotych miesięcznie – tyle, ile opłaty stałe za posiadanie licznika. Wcześniej płaciłem nieco ponad dwieście złotych miesięcznie. Mimo tego, że upłynął prawie rok od przyłączenia instalacji do sieci nie dostałem obiecywanego zwrotu do instalacji – słynnych pięciu tysięcy. Na razie cierpliwie czekam, bo nawet nie za bardzo wiadomo, u kogo miałbym się upomnieć o tą dotację... i nie to jest dla mnie najważniejsze.
Najważniejsze jest, że spełniłem swoje marzenia z dzieciństwa. Może panele fotowoltaiczne nie są tak spektakularne jak wiatrak, ale kiedy patrzę ile kilowatów m o j e j energii generuje się w m o j e j elektrowni to i tak czuję dumę i mam głębokie przeświadczenie, że czas i pieniądze, jakie poświęciłem na tę inwestycję to jedne z lepiej zainwestowanych środków.
Filmik ilustrujący jak budowałem swoja elektrownię... Prawie rok temu zamieściłem go na swoim profilu facebookowym.
PS. Tak dla zobrazowania ile energii daje taka elektrownia przytoczę kilka danych. Otóż moje średnioroczne zużycie prądu wynosi około 6 tysięcy kilowatogodzin. To daje średnio około 16, 5 kilowatogodziny zużytej energii dziennie. Późną jesienią i wczesną zimą, w bardzo pochmurne dni zdarzyło się, że prądu nie wyprodukowałem w ogóle. Takich ciemnych, ponurych dni było w tym roku kilka. Z drugiej strony już około 25 stycznia, kiedy dzień był słoneczny udało mi się wygenerować tyle prądu, ile zużywam go średnio – czyli minimalnie ponad 15 kWh. A już dziesięć dni później - na początku lutego, w słoneczny dzień, dobiłem prawie do dwudziestu kilowatogodzin. A dziś – 22 lutego, w równie ładny dzień wyprodukowałem ponad 22 kilowatogodziny energii. Nie pamiętam, ile maksymalnie dokładnie udało mi się wyprodukować energii w letnie dni, ale mam przekonanie, że kilka razy udało mi się przekroczyć nawet czterdzieści kilowatogodzin. Niestety nie mam aplikacji kontrolującej prace konwertera. Jej zainstalowanie przerosło moją cierpliwość, więc żeby jakieś liczby zapamiętać muszę je sobie zapisać, z czym także mam problem. W każdym razie do 30 kwietnia – kiedy minie równo rok od instalacji, powinienem wyprodukować 6 tysięcy kWh prądu. Dziś jest 22 lutego, wyprodukowałem prawie 4700, czy uda się w ciągu dwóch miesięcy otrzymać 1300 kWh? Czasu jest coraz mniej. Wiele także zależy od pogody...
Zaśnieżone panele oczywiście nie generują prądu.
Po odśnieżeniu, nawet w taki pochmurny, styczniowy dzień...
Panele warto myć. Nie wiem, jak to wygląda na dachach, ale panele posadowione na gruncie są upstrzone owadzimi wydzielinami, których deszcz nie spłukuje zbyt skutecznie. Według moich obserwacji umycie brudnego panela zwiększa jego sprawność nawet o kilkanaście procent. Tym bardziej należy go odśnieżyć. W taką śnieżną zimę, jak obecna wykonałem tą czynność już kilka razy. Panel pokryty śniegiem jest oczywiście bezużyteczny. Ktoś, kto zainstaluje sobie panele na dachu musi po prostu się liczyć z takimi stratami.
Podsumowując: fotowoltaika jest super. Dla mnie te cyferki, pojawiające się na czytniku konwertera, a które informują ile prądu obecnie wytwarzam są jak zastrzyk dopaminy. Oczywiście nie bez znaczenia jest też to, że zainwestowane pieniądze zaczynają się zwracać natychmiast po przyłączeniu do sieci. Mi cała inwestycja – nie licząc zwrotu i odliczeń podatku i zakładając stałą cenę prądu powinna się zwrócić po dziewięciu latach. Jeśli państwo odda obiecane pięć tysięcy oraz dostanę zwrot podatku - to czas ten skróci się prawie o połowę. Jestem więc przekonany, że warto było inwestować w fotowoltaikę.
Teraz czekam na zmiany w prawie odnośnie wiatraków i małych elektrowni wodnych. Hydroelektrowni sobie nie postawię, ale wiatrak – może kiedyś? O moich przemyśleniach odnoście elektrowni wodnych napiszę w oddzielnym artykule.