Rowerem do Siedlec.
W tym roku za cel naszej wyprawy rowerowej wybraliśmy Siedlce. Mimo tego, że miasto znajduje się dość niedaleko to właściwie go nie znaliśmy. Jedyny raz byliśmy tam kilkanaście lat temu i to zimą na jakieś objazdówce po okolicznych dworkach. Z Siedlec niewiele pamiętaliśmy, poza tym, że trudno tam było wtedy o nocleg. Z resztą, o ile jadąc na wyprawę rowerową warto mieć cel podróży, o tyle tak naprawdę liczy się droga do tego celu i to, co po drodze nas spotka. Cel podróży jest tylko pretekstem, wisienką na torcie całego przedsięwzięcia.
Z domu wyruszyliśmy niestety późno – już dobrze po południu. Przez Cygów, Turze i Papiernię dojechaliśmy do miejscowości Rządza, gdzie nad zalewem zrobiliśmy sobie pierwszy krótki postój.
Zalew w Rządzy. Fotka wykonana nie podczas wyjazdu ale wiosną tego roku.
Następnie minęliśmy trasę nr 50, Wólkę Pieczącą, Osęczyznę i przekroczyliśmy szosę: Stanisławów – Dobre. Skierowaliśmy się do Rudzianka, gdzie na mapie wypatrzyłem dwór. Mogliśmy go zobaczyć jedynie z zewnątrz. Ruszyliśmy na północ – w kierunku Dobrego, gdzie obejrzeliśmy neogotycki kościół i pośpiesznie popedałowaliśmy dalej.
Poruszając się rowerem staramy się omijać główniejsze drogi, ponieważ jazda nimi jest i niebezpieczna, i mało przyjemna. Niestety – czasami skutkuje to błądzeniem lub trafianiem na drogi piaszczyste, co dla objuczonych sakwami rowerzystów jest wyjątkowo uciążliwe. Tego dnia mieliśmy szczęście – mknęliśmy przez kolejne wsie na zmianę: asfaltem lub dobrze ubitym szutrem. Tak minęliśmy między innymi Antoninę, Rabięż, Osówno, Świdno, Wierzbno...
"...drogi szerokiej... błękitu nieba..."
Krajobraz był otwarty, szeroki, lekko pofałdowany. Pola czekające na żniwa płomieniały różnymi odcieniami żółcieni, odpowiednimi do gatunku zbóż. Między nimi wybujała w tym roku kukurydza kontrastowała soczystą zielenią. Na horyzoncie ciemniały lasy. W naszych krajobrazach są one niemal zawsze grubszą lub cieńszą ciemnozieloną kreską, gdzieś tam na horyzoncie oddzielającą ziemię od nieba. W miarę jak słońce opadało niżej, pola stawały się bardziej pomarańczowe. Spieszyliśmy na nocleg i zachwycaliśmy się widokami. Za Wierzbnem wjechaliśmy w las liściasty, gęsty, mroczny. Droga miotała się po nim w lewo i prawo... trochę było emocji, że pobłądzimy i wyjedziemy nie tu, gdzie należy... Chociaż na takiej wyprawie, z niedookreślonym celem, to właściwie gdzie należy wyjechać z lasu? No, ale ten narastający półmrok, cisza i nieznane robią swoje. Jest dreszczyk. Minął on natychmiast, gdy znaleźliśmy się na wolnej przestrzeni. Jeszcze nie jest aż tak późno, jeszcze trwa dzień! Trafiliśmy dobrze.
Osada Krasnoludów? Gród Światowida? Takie cuda tylko we wsi Polków-Sagały.
Z miejscowości Polków – Sagały, gdzie zatrzymały nas na chwilę przedziwne budowle, pomknęliśmy znów szutrówką w stronę Ziomaków i dalej nad Liwiec, gdzie w miejscu wodowania kajaków rozłożyliśmy się na pierwszy nocleg.
Liwiec niezmiennie piękny, woda czysta, chłodna. Aż chce się do niej wskoczyć po całodniowym mozole na siodełku.
Śniadanie nad Liwcem. Moja żona boi się wody i stąd takie zdjęcie.
Kolejnego dnia drogą przez Polków - Daćbogi i Kopcie (Boże, jak te nazwy brzmią!) dojechaliśmy do Suchej. Był poniedziałek, więc skansen, który znajduje się w tej miejscowości, teoretycznie był nieczynny ale dla nas niewystarczająco zamknięty, bo i tak weszliśmy na jego teren. Znalazł nas tam pan opiekujący się parkiem i musieliśmy uciec się do zręcznej dyplomacji, by go udobruchać za to wtargnięcie.
Skansen w Suchej. Wygląda jeszcze uroczo ale woła o ratunek.
Od wielu lat odwiedzamy to miejsce. I niestety od kiedy zbrakło jego założyciela - postępuje jego degradacja. Dachy zabytkowych budowli przeciekają, niezabezpieczone drewno kruszy się i rozpada.
Skansen w Suchej. Na zdjęciu tego nie widać ale dach jest dziurawy jak sito.
Wciąż toczą się sprawy spadkowe. Ale na razie sąd nie może zdecydować, kto jest właścicielem obiektu. Jeśli spór nie zostanie szybko rozstrzygnięty, wkrótce okaże się, że już nie ma czego tam chronić. Żal patrzeć.
Skansen w Suchej. Szanse na uratowanie tej willi są coraz mniejsze.
Ponownie przekroczyliśmy most na Kostrzyniu, przejechaliśmy obok klasycystycznego kościółka we wspomnianych Kopciach i ruszyliśmy w dalszą drogę – w stronę Siedlec.
Dostało mi się za ten piach - zmorę rowerzystów.
Znów jechaliśmy bocznymi drogami i niestety tego dnia nieco po nich pobłądziliśmy, gdzieś między Kwaśnianką, Tymianką, a Kolonią Żuków. Odnaleźliśmy się dopiero w Ziomakach, już kolejnych w tej okolicy. Przed Niwiskami odbiliśmy na chwilę na Kisielany, aby odpocząć nad Liwcem i zobaczyć na jego prawym brzegu malowniczy głaz narzutowy.
Głaz narzutowy nad Liwcem.
W Niwiskach nie zwiedziliśmy kościoła, który wznosi się wysoko nad doliną Liwca, bo trwało w nim nabożeństwo. Nie zwiedziliśmy też dworku, położonego na kolejnym wzniesieniu nad rozlewiskiem.. Dworek i park akurat poddawane były renowacji i oglądane przez płot prezentowały się całkiem interesująco.
Z Niwisk do trasy Warszawa - Siedlce pozostało nam już kilka kilometrów drogą wiodącą przez sympatyczny las. Już na przedmieściach Siedlec, w Nowym Opolu zaskoczył nas jedynie widok stada danieli pasących się spokojnie na niewielkiej działce wciśniętej pomiędzy mieszkalne domy i hale magazynowe. Ktoś ma nie lada fantazję, by trzymać dzikie bądź co bądź zwierzaki w takim miejscu!
Trochę nas zaskoczył ten widok.
Ostatnie kilka kilometrów przemierzyliśmy wzdłuż trasy szybkiego ruchu i to był oczywiście koszmar, mimo tego, że jest tam poprowadzona ścieżka rowerowa. Gdy tylko wypatrzyliśmy między zabudowaniami Zalew Siedlecki, z ulgą skierowaliśmy się nad to sztuczne jezioro. Okazało się ono całkiem przyjemne, chociaż mocno zagospodarowane i eksploatowane przez miejscowych. Nad jeziorem nie ma ani kampingu, ani tym bardziej biwaku, więc nie ma gdzie rozbić namiotu. Udało nam się jednak – mimo trwających wakacji – bez problemu wynająć kwaterę w Cichej Stanicy. Był to strzał w dziesiątkę zważywszy, że niedługo potem przyszła jedna z licznych w tym roku nawalnych burz.
Nie martwiąc się o nocleg i o rzeczy, ruszyliśmy jeszcze na wieczorny rekonesans po Siedlcach. Miejscowość zrobiła na nas jak najlepsze wrażenie: jest zadbane, w centrum poodnawiane kamieniczki, zabudowa przyjazna, nie przytłaczająca. Trochę ładnych detali architektonicznych. Miasto jednocześnie dość nowoczesne i tętniące życiem – całkiem dobre miejsce na jednodniowy wypad. Dobrze (choć nie tanio!) nakarmiono nas w jednej z licznych knajpek, skąd ponaglani przez padający deszcz wróciliśmy na noc do naszego domku nad zalewem.
Kaplica Ogińskich w Siedlcach (pw. Świętego Krzyża)
Rano ruszyliśmy ponownie na podbój Siedlec. Trzeba tam koniecznie zobaczyć kilka obiektów. Po pierwsze należy się przejść po rozległym parku Aleksandria i chociaż na chwilę zatrzymać się przed pałacem Ogińskich, gdzie obecnie znajduje się dziekanat Uniwersytetu Siedleckiego. Należy wejść do kościołów: najstarszego, barokowego pod wezwaniem św. Stanisława oraz monumentalnej katedry neogotyckiej z początku zeszłego wieku.
W bardzo ładnym budynku dawnego ratusza z charakterystyczną wysoką wieżą zwieńczoną figurą Atlasa, mieści się Muzeum Regionalne. Muzeum najwyraźniej stawia na eklektyzm, ponieważ pod jego dachem, znalazła się zarówno ekspozycja historyczna, dotycząca dziejów miasta i okolic, jak i wystawa motocykli. Zainteresowani geologią mogą obejrzeć tu również dość liczne skamieliny szczątków kopalnych zwierząt. Potężne ciosy mamuta, czy zęby tygrysa jaskiniowego zawsze robią wrażenie. Dla bardziej wyrafinowanych odwiedzających, przygotowano ekspozycje ze sztuką współczesną.
Prawdziwą perłą Siedlec okazało się jednak Muzeum Diecezjalne. W tej niewielkiej galerii sztuki sakralnej jest wystawiany jeden z najcenniejszych polskich zabytków malarstwa – obraz El Greca: Ekstaza św. Franciszka. Jest to szesnastowieczne dzieło, które techniką i formą wykonania wyprzedziło swoją epokę o stulecia. Obraz jest pełen napięcia, widzowi udziela się namiętna żarliwość świętego. Niewątpliwie jest wart obejrzenia.
Natomiast nie wiem, czy nie większym skarbem tegoż muzeum jest Pani kustosz, która nienachalnie, jakby niechcący wprowadza zwiedzających w świat sztuki. Swoimi opowieściami rzuca promień światła na to, czego zwykli profani, tacy jak my, nie jesteśmy w stanie dojrzeć w muzealnych eksponatach. Uświadamia, jaka jest wartość sztuki, co dodaje ona naszej kulturze, w jakie wymiary nas wprowadza. Pani Dorota Pikula opowiedziała nam nieco o przekazach ukrytych w rzeźbach i obrazach poszczególnych epok. Wytłumaczyła co oznaczają barwy, określone kształty obrazów, dlaczego ornat uszyty z pasa kontuszowego jest tak drogocenny. W półtorej godziny dowiedzieliśmy się o sztuce więcej, niż przez całą resztę życia. A przecież przekraczając próg tego muzeum nie uważaliśmy się za kompletnych ignorantów...
Pobieżne zwiedzanie Siedlec zajęło nam niemalże cały dzień. Nie byliśmy w ogrodzie botanicznym, nie zapuściliśmy się w dalsze od centrum uliczki i podwórka...
Zalew w Siedlcach.
A i tak, już mocno po południu, wróciliśmy jeszcze raz nad zalew skorzystać z kąpieli w dość czystej wodzie i ruszyliśmy w drogę powrotną. Nie chcieliśmy oczywiście wracać tą samą drogą, którą dotarliśmy do Siedlec, wobec czego tuż za rogatkami miasta opuściliśmy trasę Siedlce – Warszawa, skręcając z niej w lewo. Minęliśmy Nowe Iganie, Wyględówkę, Dąbrówkę. We wsi Cisie - Zagrudzie wypatrzyliśmy w starym podworskim parku opuszczony pałac, którego nie omieszkaliśmy obejrzeć z bliska.
Jak już udało nam się w końcu dostać do jakiegoś pałacu to musieliśmy go zwiedzić od tarasu...
Pałac jest potężny, trzykondygnacyjny. Ktoś próbował go remontować, ale obecnie wygląda na opuszczony i ta porzucona budowla w zapuszczonym mrocznym parku robi wrażenie dość upiorne.
...aż po same piwnice. Zwłaszcza takie.
Ściemniało się już, gdy opuściliśmy ponury park, więc niebawem znaleźliśmy sobie ustronną łączkę ukrytą wśród młodych krzaczastych sosen i rozłożyliśmy się na trzeci i ostatni na tej wyprawie nocleg.
Wyprawy rowerowe mają różne piękne aspekty.
Kolejnego dnia ruszyliśmy do nieodległego Kotunia. Okazało
się, że znajduje się w nim Muzeum Pożarnictwa. Żadne z nas nie
jest jakoś żywo zainteresowane tym aspektem naszego dziedzictwa
kulturalnego, ale na takich wyjazdach każdy pretekst, by się gdzieś
zatrzymać i coś ciekawego obejrzeć jest dobry. Więc
przekroczyliśmy próg tegoż muzeum i dostaliśmy się w ręce
kustosza, Pana Tadeusza Todorskiego.
Dla takich strażaków można by się palić nawet codziennie.
Po raz kolejny okazało się, że prawdziwym skarbem wszelkich muzeów bywają ludzie, którzy nimi się opiekują. Jeśli robią to z pasją i potrafią się nią dzielić z innymi, to każda ekspozycja staje się wydarzeniem. Muzeum Pożarnictwa w Kotuniu ma bogate wyposażenie: od prostych narzędzi do gaszenia ognia, takich jak toporki, bosaki, drabiny, przez pompy i sikawki z różnych okresów, ubrania i mundury strażackie, gaśnice, sprzęt ochronny, po wozy strażackie.
Pięknie się prezentują.
Ale i tak gdybyśmy mieli to wszystko oglądać sami, to wystarczyłoby nam pewnie z pół godziny. A dzięki opowieściom Pana Tadeusza zabawiliśmy w Muzeum zdecydowanie dłużej.
Z Kotunia ruszyliśmy do Starych Groszków, gdzie przekroczyliśmy trasę A2.
Liczyłem, że może pobliski dwór w Sinołęce będzie, inaczej niż dotychczas odwiedzane tego typu budowle, otwarty dla turystów. Ale nadzieja okazała się płonna. Pałac wraz z wieloma innymi zabudowaniami (nawet kaplicą!) tworzy piękny kompleks parkowy, ale wszystko to do zwiedzania nie jest udostępnione. Szkoda, bo zachwycające położenie i utrzymanie naprawdę robią wrażenie.
Dalej droga wiodła do Kałuszyna, w którym nawet się nie zatrzymaliśmy, tylko pomknęliśmy nad pobliski zalew Karczunek, gdzie znów zrobiliśmy krótki odpoczynek i korzystaliśmy z uroków kąpieli. Wejście nad zalew jest symbolicznie płatne ale za to utrzymany jest porządek i widać, że woda jest dla miejscowych wielką atrakcją. Nie mogliśmy długo bawić nad Karczunkiem, bo robiło się późno, a nam do przejechania zostało jeszcze sporo kilometrów. Wobec tego wybrałem najkrótszą drogę, właściwie wyznaczyłem ją na mapie na azymut i na szczęście udało się nam jakoś nie pobłądzić.
Mała rzecz, a cieszy... To chyba okolice Woli Polskiej.
Przez wsie
i pola, lasy i łąki puściliśmy się wprost do Stanisławowa.
Minęliśmy Wity i Chrościce, Wiśniew z neogotyckim kościołem
oraz malowniczą Wolę Polską i do Stanisławowa dotarliśmy w nie
dłużej niż godzinę. A stamtąd - już nie zatrzymując się,
znaną drogą wróciliśmy do domu.