BLOG O ŻYCIU NA WSI

19 sierpnia 2021

Mazowsze na Rowerze Choiny - Siedlce 2021

Rowerem do Siedlec.

 

    W tym roku za cel naszej wyprawy rowerowej wybraliśmy Siedlce. Mimo tego, że miasto znajduje się dość niedaleko to właściwie go nie znaliśmy. Jedyny raz byliśmy tam kilkanaście lat temu i to zimą na jakieś objazdówce po okolicznych dworkach. Z Siedlec niewiele pamiętaliśmy, poza tym, że trudno tam było wtedy o nocleg. Z resztą, o ile jadąc na wyprawę rowerową warto mieć cel podróży, o tyle tak naprawdę liczy się droga do tego celu i to, co po drodze nas spotka. Cel podróży jest tylko pretekstem, wisienką na torcie całego przedsięwzięcia. 

    Z domu wyruszyliśmy niestety późno – już dobrze po południu. Przez Cygów, Turze i Papiernię dojechaliśmy do miejscowości Rządza, gdzie nad zalewem zrobiliśmy sobie pierwszy krótki postój.

 

 Zalew w Rządzy. Fotka wykonana nie podczas wyjazdu ale wiosną tego roku.

Następnie minęliśmy trasę nr 50, Wólkę Pieczącą, Osęczyznę i przekroczyliśmy szosę: Stanisławów – Dobre.  Skierowaliśmy się do Rudzianka, gdzie na mapie wypatrzyłem dwór. Mogliśmy go zobaczyć jedynie z zewnątrz. Ruszyliśmy na północ – w kierunku Dobrego, gdzie obejrzeliśmy neogotycki kościół i pośpiesznie popedałowaliśmy dalej.

  Kościół w Dobrem.

Poruszając się rowerem staramy się omijać główniejsze drogi, ponieważ jazda nimi jest i niebezpieczna, i mało przyjemna. Niestety – czasami skutkuje to błądzeniem lub trafianiem na drogi piaszczyste, co dla objuczonych sakwami rowerzystów jest wyjątkowo uciążliwe. Tego dnia mieliśmy szczęście – mknęliśmy przez kolejne wsie na zmianę: asfaltem lub dobrze ubitym szutrem. Tak minęliśmy między innymi Antoninę, Rabięż, Osówno, Świdno, Wierzbno...

 

 "...drogi szerokiej... błękitu nieba..."

    Krajobraz był otwarty, szeroki, lekko pofałdowany. Pola czekające na żniwa płomieniały różnymi odcieniami żółcieni, odpowiednimi do gatunku zbóż. Między nimi wybujała w tym roku kukurydza kontrastowała soczystą zielenią. Na horyzoncie ciemniały lasy. W naszych krajobrazach są one niemal zawsze grubszą lub cieńszą ciemnozieloną kreską, gdzieś tam na horyzoncie oddzielającą ziemię od nieba. W miarę jak słońce opadało niżej, pola stawały się bardziej pomarańczowe. Spieszyliśmy na nocleg i zachwycaliśmy się widokami. Za Wierzbnem wjechaliśmy w las liściasty, gęsty, mroczny. Droga miotała się po nim w lewo i prawo... trochę było emocji, że pobłądzimy i wyjedziemy nie tu, gdzie należy... Chociaż na takiej wyprawie, z niedookreślonym celem, to właściwie gdzie należy wyjechać z lasu? No, ale ten narastający półmrok, cisza i nieznane robią swoje. Jest dreszczyk. Minął on natychmiast, gdy znaleźliśmy się na wolnej przestrzeni. Jeszcze nie jest aż tak późno, jeszcze trwa dzień! Trafiliśmy dobrze. 

 

 Osada Krasnoludów? Gród Światowida? Takie cuda tylko we wsi Polków-Sagały.

    Z miejscowości Polków – Sagały, gdzie zatrzymały nas na chwilę przedziwne budowle, pomknęliśmy znów szutrówką w stronę Ziomaków i dalej nad Liwiec, gdzie w miejscu wodowania kajaków rozłożyliśmy się na pierwszy nocleg.

    Liwiec niezmiennie piękny, woda czysta, chłodna. Aż chce się do niej wskoczyć po całodniowym mozole na siodełku.

 

 Śniadanie nad Liwcem. Moja żona boi się wody i stąd takie zdjęcie.

 

    Kolejnego dnia drogą przez Polków - Daćbogi i Kopcie (Boże, jak te nazwy brzmią!) dojechaliśmy do Suchej. Był poniedziałek, więc skansen, który znajduje się w tej miejscowości, teoretycznie był nieczynny ale dla nas niewystarczająco zamknięty, bo i tak weszliśmy na jego teren. Znalazł nas tam pan opiekujący się parkiem i musieliśmy uciec się do zręcznej dyplomacji, by go udobruchać za to wtargnięcie. 

 

  Skansen w Suchej. Wygląda jeszcze uroczo ale woła o ratunek.

Od wielu lat odwiedzamy to miejsce. I niestety od kiedy zbrakło jego założyciela - postępuje jego degradacja. Dachy zabytkowych budowli przeciekają, niezabezpieczone drewno kruszy się i rozpada. 

 

 Skansen w Suchej. Na zdjęciu tego nie widać ale dach jest dziurawy jak sito.

    Wciąż toczą się sprawy spadkowe. Ale na razie sąd nie może zdecydować, kto jest właścicielem obiektu. Jeśli spór nie zostanie szybko rozstrzygnięty, wkrótce okaże się, że  już nie ma czego tam chronić. Żal patrzeć.

 

Skansen w Suchej. Szanse na uratowanie tej willi są coraz mniejsze.

    Ponownie przekroczyliśmy most na Kostrzyniu, przejechaliśmy obok klasycystycznego kościółka we wspomnianych Kopciach i ruszyliśmy w dalszą drogę – w stronę Siedlec.

 

 Dostało mi się za ten piach - zmorę rowerzystów.

    Znów jechaliśmy bocznymi drogami i niestety tego dnia nieco po nich pobłądziliśmy, gdzieś między Kwaśnianką, Tymianką, a Kolonią Żuków. Odnaleźliśmy się dopiero w Ziomakach, już kolejnych w tej okolicy. Przed Niwiskami odbiliśmy na chwilę na Kisielany, aby odpocząć nad Liwcem i zobaczyć na jego prawym brzegu malowniczy głaz narzutowy.

 

 Głaz narzutowy nad Liwcem.

W Niwiskach nie zwiedziliśmy kościoła, który wznosi się wysoko nad doliną Liwca, bo trwało w nim nabożeństwo. Nie zwiedziliśmy też dworku, położonego na kolejnym wzniesieniu nad rozlewiskiem.. Dworek i park akurat poddawane były renowacji i oglądane przez płot prezentowały się całkiem interesująco.

Z Niwisk do trasy Warszawa - Siedlce pozostało nam już kilka kilometrów drogą wiodącą przez sympatyczny las. Już na przedmieściach Siedlec, w Nowym Opolu zaskoczył nas jedynie widok stada danieli pasących się spokojnie na niewielkiej działce wciśniętej pomiędzy mieszkalne domy i hale magazynowe. Ktoś ma nie lada fantazję, by trzymać dzikie bądź co bądź zwierzaki w takim miejscu!

 

 Trochę nas zaskoczył ten widok.

      Ostatnie kilka kilometrów przemierzyliśmy wzdłuż trasy szybkiego ruchu i to był oczywiście koszmar, mimo tego, że jest tam poprowadzona ścieżka rowerowa. Gdy tylko wypatrzyliśmy między zabudowaniami Zalew Siedlecki, z ulgą skierowaliśmy się nad to sztuczne jezioro. Okazało się ono całkiem przyjemne, chociaż mocno zagospodarowane i eksploatowane przez miejscowych. Nad jeziorem nie ma ani kampingu, ani tym bardziej biwaku, więc nie ma gdzie rozbić namiotu. Udało nam się jednak – mimo trwających wakacji – bez problemu wynająć kwaterę w Cichej Stanicy. Był to strzał w dziesiątkę zważywszy, że niedługo potem przyszła jedna z licznych w tym roku nawalnych burz.

    Nie martwiąc się o nocleg i o rzeczy, ruszyliśmy jeszcze na wieczorny rekonesans po Siedlcach. Miejscowość zrobiła na nas jak najlepsze wrażenie: jest zadbane, w centrum poodnawiane kamieniczki, zabudowa przyjazna, nie przytłaczająca. Trochę ładnych detali architektonicznych. Miasto jednocześnie dość nowoczesne i tętniące życiem – całkiem dobre miejsce na jednodniowy wypad. Dobrze (choć nie tanio!) nakarmiono nas w jednej z licznych knajpek, skąd ponaglani przez padający deszcz wróciliśmy na noc do naszego domku nad zalewem. 

 

 Kaplica Ogińskich w Siedlcach (pw. Świętego Krzyża)

    Rano ruszyliśmy ponownie na podbój Siedlec. Trzeba tam koniecznie zobaczyć kilka obiektów. Po pierwsze należy się przejść po rozległym parku Aleksandria i chociaż na chwilę zatrzymać się przed pałacem Ogińskich, gdzie obecnie znajduje się dziekanat Uniwersytetu Siedleckiego. Należy wejść do kościołów: najstarszego, barokowego pod wezwaniem św. Stanisława oraz monumentalnej katedry neogotyckiej z początku zeszłego wieku.

    W bardzo ładnym budynku dawnego ratusza z charakterystyczną wysoką wieżą zwieńczoną figurą Atlasa, mieści się Muzeum Regionalne. Muzeum najwyraźniej stawia na eklektyzm, ponieważ pod jego dachem, znalazła się zarówno ekspozycja historyczna, dotycząca dziejów miasta i okolic, jak i wystawa motocykli. Zainteresowani geologią mogą obejrzeć tu również dość liczne skamieliny szczątków kopalnych zwierząt. Potężne ciosy mamuta, czy zęby tygrysa jaskiniowego zawsze robią wrażenie. Dla bardziej wyrafinowanych odwiedzających, przygotowano ekspozycje ze sztuką współczesną.

    Prawdziwą perłą Siedlec okazało się jednak Muzeum Diecezjalne. W tej niewielkiej galerii sztuki sakralnej jest wystawiany jeden z najcenniejszych polskich zabytków malarstwa – obraz El Greca: Ekstaza św. Franciszka. Jest to szesnastowieczne dzieło, które techniką i formą wykonania wyprzedziło swoją epokę o stulecia. Obraz jest pełen napięcia, widzowi udziela się namiętna żarliwość świętego. Niewątpliwie jest wart obejrzenia.

    Natomiast nie wiem, czy nie większym skarbem tegoż muzeum jest Pani kustosz, która nienachalnie, jakby niechcący wprowadza zwiedzających w świat sztuki. Swoimi opowieściami rzuca promień światła na to, czego zwykli profani, tacy jak my, nie jesteśmy w stanie dojrzeć w muzealnych eksponatach. Uświadamia, jaka jest wartość sztuki, co dodaje ona naszej kulturze, w jakie wymiary nas wprowadza. Pani Dorota Pikula opowiedziała nam nieco o przekazach ukrytych w rzeźbach i obrazach poszczególnych epok. Wytłumaczyła co oznaczają barwy, określone kształty obrazów, dlaczego ornat uszyty z pasa kontuszowego jest tak drogocenny. W półtorej godziny dowiedzieliśmy się o sztuce więcej, niż przez całą resztę życia. A przecież przekraczając próg tego muzeum nie uważaliśmy się za kompletnych ignorantów...

    Pobieżne zwiedzanie Siedlec zajęło nam niemalże cały dzień. Nie byliśmy w ogrodzie botanicznym, nie zapuściliśmy się w dalsze od centrum uliczki i podwórka... 

 

 Zalew w Siedlcach.

A i tak, już mocno po południu, wróciliśmy jeszcze raz nad zalew skorzystać z kąpieli w dość czystej wodzie i ruszyliśmy w drogę powrotną. Nie chcieliśmy oczywiście wracać tą samą drogą, którą dotarliśmy do Siedlec, wobec czego tuż za rogatkami miasta opuściliśmy trasę Siedlce – Warszawa, skręcając z niej w lewo. Minęliśmy Nowe Iganie, Wyględówkę, Dąbrówkę. We wsi Cisie - Zagrudzie wypatrzyliśmy w starym podworskim parku opuszczony pałac, którego nie omieszkaliśmy obejrzeć z bliska. 

 

 Jak już udało nam się w końcu dostać do jakiegoś pałacu to musieliśmy go zwiedzić od tarasu...

 Pałac jest potężny, trzykondygnacyjny. Ktoś próbował go remontować, ale obecnie wygląda na opuszczony i ta porzucona budowla w zapuszczonym mrocznym parku robi wrażenie dość upiorne.

 

 ...aż po same piwnice. Zwłaszcza takie.

 Ściemniało się już, gdy opuściliśmy ponury park, więc niebawem znaleźliśmy sobie ustronną łączkę ukrytą wśród młodych krzaczastych sosen i rozłożyliśmy się na trzeci i ostatni na tej wyprawie nocleg. 

 

 Wyprawy rowerowe mają różne piękne aspekty. 

    Kolejnego dnia ruszyliśmy do nieodległego Kotunia. Okazało się, że znajduje się w nim Muzeum Pożarnictwa. Żadne z nas nie jest jakoś żywo zainteresowane tym aspektem naszego dziedzictwa kulturalnego, ale na takich wyjazdach każdy pretekst, by się gdzieś zatrzymać i coś ciekawego obejrzeć jest dobry. Więc przekroczyliśmy próg tegoż muzeum i dostaliśmy się w ręce kustosza, Pana Tadeusza Todorskiego.

 

 Dla takich strażaków można by się palić nawet codziennie.

    Po raz kolejny okazało się, że prawdziwym skarbem wszelkich muzeów bywają ludzie, którzy nimi się opiekują. Jeśli robią to z pasją i potrafią się nią dzielić z innymi, to każda ekspozycja staje się wydarzeniem. Muzeum Pożarnictwa w Kotuniu ma bogate wyposażenie: od prostych narzędzi do gaszenia ognia, takich jak toporki, bosaki, drabiny, przez pompy i sikawki z różnych okresów, ubrania i mundury strażackie, gaśnice, sprzęt ochronny, po wozy strażackie. 

 

 Pięknie się prezentują.

 Ale i tak gdybyśmy mieli to wszystko oglądać sami, to wystarczyłoby nam pewnie z pół godziny. A dzięki opowieściom Pana Tadeusza zabawiliśmy w Muzeum zdecydowanie dłużej.

Z Kotunia ruszyliśmy do Starych Groszków, gdzie przekroczyliśmy trasę A2.

Liczyłem, że może pobliski dwór w Sinołęce będzie, inaczej niż dotychczas odwiedzane tego typu budowle, otwarty dla turystów. Ale nadzieja okazała się płonna. Pałac wraz z wieloma innymi zabudowaniami (nawet kaplicą!) tworzy piękny kompleks parkowy, ale wszystko to do zwiedzania nie jest udostępnione. Szkoda, bo zachwycające położenie i utrzymanie naprawdę robią wrażenie.

Dalej droga wiodła do Kałuszyna, w którym nawet się nie zatrzymaliśmy, tylko pomknęliśmy nad pobliski zalew Karczunek, gdzie znów zrobiliśmy krótki odpoczynek i korzystaliśmy z uroków kąpieli. Wejście nad zalew jest symbolicznie płatne ale za to utrzymany jest porządek i widać, że woda jest dla miejscowych wielką atrakcją. Nie mogliśmy długo bawić nad Karczunkiem, bo robiło się późno, a nam do przejechania zostało jeszcze sporo kilometrów. Wobec tego wybrałem najkrótszą drogę, właściwie wyznaczyłem ją na mapie na azymut i na szczęście udało się nam jakoś nie pobłądzić.

 

 

 Mała rzecz, a cieszy... To chyba okolice Woli Polskiej.

Przez wsie i pola, lasy i łąki puściliśmy się wprost do Stanisławowa. Minęliśmy Wity i Chrościce, Wiśniew z neogotyckim kościołem oraz malowniczą Wolę Polską i do Stanisławowa dotarliśmy w nie dłużej niż godzinę. A stamtąd - już nie zatrzymując się, znaną drogą wróciliśmy do domu.


Mapa naszej wyprawy.

















10 sierpnia 2021

Gminne mrzonki cz. 3

Szalone pomysły najczęściej pozostają w głowach szaleńców i tak jest zapewne lepiej dla otoczenia. Czasem jednak takie inicjatywy rzucane w przestrzeń nagle powodują jakieś w niej spięcie i ta iskra staje się w zupełnie niezrozumiały, irracjonalny sposób zarzewiem istotnych zmian. Dlatego, choć nie mam specjalnie wiary w to, że te moje mrzonki coś zmienią chciałbym, głośno je wypowiedzieć... a nuż? Więc niech będzie trzecia część gminnych mrzonek – już jedynie literackiej fikcji.

Od małego wyjeżdżałem na wakacje. Pamiętam jedne z nich: nad jeziorem Jeziorak koło Iławy byliśmy samochodem z przyczepą i wybudowanym na niej przez moich rodziców rozkładanym domkiem. (Okazał się niestety konstrukcyjną porażką!). Obok naszego biwaku (miejscowość Siemiany) do jeziora wpadała maleńka strużka wody. Na tej stróżce budowaliśmy z bratem tamy i zmienialiśmy jej bieg. Zastanawialiśmy się, jakby tu wykorzystać siłę tej wody, nad którą do pewnego stopnia panowaliśmy. Wtedy chyba pierwszy raz zamarzyłem, że jak dorosnę, to chciałbym na rzece wybudować prawdziwą elektrownię wodną. Miałem pewnie z dziesięć lat. Szybko jednak zorientowałem się, że komuna, która odebrała nam mnóstwo rzeczy, odebrała także możliwość realizacji takiego marzenia. Pamiętam swoje rozważania, że gdyby tak ten system upadł, to jak wiele można by zdziałać! Łącznie z tą moją elektrownią. Potem, gdy PRL niby się skończył, ja na własny użytek ukułem sobie taką teorię, że system ten naprawdę odejdzie w niebyt dopiero, gdy będę mógł w końcu zrealizować to moje dziecięce marzenie znad Jezioraka. A dopóki prawo nie przestanie mi tego zabraniać – dopóty - w moim mniemaniu - państwo totalitarne wciąż będzie trwać. Przykro mówić, ale według tej mojej młodzieńczej definicji, powstałej w początku lat dziewięćdziesiątych, wciąż mamy PRL-owską rzeczywistość! Wciąż, po trzydziestu latach niby wolności, wybudowanie na rzeczce, potoku czy strumyku zapory i zainstalowanie na tej zaporze choćby najmniejszej elektrowni wodnej, jest w Polsce niemożliwe! Prawo zabrania de facto takich inwestycji i jest to dla mnie sytuacja niepojęta.

Wisi u mnie na ścianie mapa okolic z okresu międzywojennego. W tym czasie na obydwóch rzekach płynących przez naszą gminę, było kilka młynów wodnych. Prawie sto lat temu mieszkali tu ludzie, pewnie nie zawsze wykształceni i światowi, ale znający wartość pracy, również tej pracy, którą wykonywała za nich płynąca woda.  

 

Jaz na Rządzy w Rządzy. Gdzieś tu przed wojną był młyn. Teraz woda spada te trzy metry bezproduktywnie, tyle że fajnie huczy...

Oni dali przykład, jak mądrze wykorzystać te zasoby natury, aby nie marnowały się one bezproduktywnie lecz służyły społeczeństwu. Uważam, że powinniśmy pójść za tym przykładem. Po stu latach nie tylko go odtworzyć ale rozwinąć. 

 

 

Nie dość, że marnujemy pracę wody, to nie potrafimy nawet zadbać o dziedzictwo kulturowe... Smutek podwójny: resztki po młynie w Turzu.

Powinniśmy obydwie rzeki spiętrzyć. I to każdą z nich wielokrotnie na gminnym odcinku – tak by powstał rząd jezior. Każde z tych jezior kończyłoby się zaporą z małą elektrownią wodną pracującą w szczytach zapotrzebowania na prąd. Spadek np. Rządzy - od momentu wpłynięcia na teren naszej gminy - do momentu opuszczenia jej granic, wynosi około dwudziestu metrów. Elektrownię wodną można budować już nawet na dwumetrowym spadku, co oznacza, że na obszarze naszej gminy mogłoby - tylko na Rządzy - powstać nawet dziesięć zbiorników wodnych i miałoby to techniczny sens – jeśli rozpatrywać kwestię jedynie pod kątem produkcji energii. 

 

 

 Jaz w Turzu. Dawniej służył do przekierowywania strumienia wody pod młyn. Obecnie latem podnosi się go nieco, by powstało kąpielisko.

Takie zbiorniki wodne – jeśli by się je w przemyślany sposób zagospodarowało, mogłyby stać się magnesem dla turystów. Można by spożytkować je jako łowiska, stawy hodowlane, kąpieliska, miejsca do niektórych sportów wodnych. Na odpowiednio dużym zbiorniku można by na przykład wybudować wyciąg do narciarstwa wodnego (jest taki na jeziorze Białym w Augustowie, a przez trzy sezony świetnie funkcjonował na Jeziorze Dziekanowskim koło Łomianek; tu niestety właściciele pokłócili się o „podział łupów” i wyciąg zlikwidowano).

 

 Zalew w Rządzy. Po prostu jest ładny ale dałoby się go lepiej wykorzystać.

Wokół takich sztucznych jezior należałoby rozbudować jak najszerszą i bogatą infrastrukturę turystyczną, niekoniecznie nawet związaną z samymi zbiornikami. Myślę tu przede wszystkim o zapleczu gastronomicznym i noclegowym. Ale nie tylko: odbiorców mogliby znaleźć nie tylko producenci ryb, ale także małe wytwórnie wędlin, serów i innych produktów regionalnych. Należałoby także rozwinąć inne usługi turystyczne, które i obecnie przyciągają wielu pasjonatów: np. jeździectwo; wyznaczyć po okolicy szlaki konne, rowerowe i piesze...

Puśćmy wodze fantazji: na terenie gminy znajduje się wiele bagien, które moim zdaniem również powinno się przywrócić do stanu sprzed tysięcy lat – kiedy po ustąpieniu lodowców te bagna były płytkimi jeziorami. Takie wielkie jeziora również mogłyby stać się świetnymi terenami rekreacyjnymi. Koszt wykonania takiego wykopu byłby pewnie ogromny ale być może jest tak, że opłacałoby się to firmie, która w zamian za wykop mogłaby sobie wykorzystać torf, który na tych bagnach prawdopodobnie zalega. 

 

Bagno Feliksów. A jakby tak wydobyć torf i zamienić je z powrotem w jezioro?

Pozostałą – nietorfową ziemię z tych wszystkich wykopów można by było zwozić na jedno miejsce, gdzie powstałaby góra, którą można by wykorzystać jako stok narciarski... Zważywszy na surowy mikroklimat, który u nas panuje, taki stok miałby zapewne większą rację bytu, niż podobna góra np. w Warszawie.

Pomysły na urozmaicenie oferty turystycznej mogą być różne. Być może na miejscu byłoby wykonanie na terenie naszej gminy prac archeologicznych. Znane są przecież dziewiętnastowieczne przekazy o licznych powierzchniowych znaleziskach średniowiecznych i wcześniejszych zabytków. Zresztą i dziś wystarczy przejść się po wydmach w okolicach Czubajowizny, by natknąć się na liczne fragmenty garnków glinianych, które mój znajomy archeolog określił jako pochodzące prawdopodobnie z okresu wczesnego średniowiecza. 

 

Gliniane średniowieczne okruchy wygrzebane w okolicach Czubajowizny. Bagna były świetnym, bo niedostępnym miejscem do życia dla naszych przodków.

Gdy popatrzy się na mapę lidara - taką wersję ukazującą nagi grunt, bez żadnych powierzchniowych zakłóceń, to dość wyraźnie widać, że właśnie nad wspomnianą Rządzą niedaleko trasy Wołomin - Tłuszcz musiało być grodzisko, bo zachował się w terenie jego charakterystyczny, obły kształt. Być może pobudowanie jakiejś historyzującej osady także byłoby ciekawym – pod kątem turystyki - przedsięwzięciem.

Tego typu inwestycje to ogromne koszty i nakład wielkiej pracy... I niestety nie są to jedyne przeciwności, które należałoby pokonać. Po pierwsze prawo. Niestety obecnie wciąż jest tak (jak za komuny), że praktycznie nie wolno grodzić i spiętrzać rzek. I ustawodawcy nie przerażają coroczne susze i alarmy hydrologów, że musimy coś zrobić, by więcej wody zatrzymywać, by nie spływała ona bezproduktywnie prosto do morza. Bo jeśli jej nie zatrzymamy, to Polska zamieni się w pustynię. Kolejne rządy trzymają obywateli na krótkiej smyczy, zezwalając na namiastkę wolności, namiastkę zarobku, namiastkę przedsiębiorczości. Moim zdaniem władze samorządowe, naukowcy i w ogóle społeczeństwo powinno naciskać na zmianę takiej postawy rządzących. Prąd z elektrowni wodnych jest energią najczystszą z możliwych, najbardziej ekologiczną, bo przynoszącą środowisku nie straty, a raczej zyski, co powinno się wpisać w obecną dyskusję o końcu epoki paliw kopalnych. A nie wiadomo dlaczego, temat elektrowni wodnych w ogóle nie istnieje w społecznym dyskursie. A takie mikrospiętrzenia, nawet na niewielkim cieku wodnym, jak nasza Rządza, pozwoliłyby – zwłaszcza w połączeniu z fotowoltaiką - w efekcie skali - na zdecydowaną poprawę bilansu energetycznego kraju. 

 

 

 Rządza wartko przemierza łąki w okolicy Czubajowizny. Jakby tak część tych nieużytków zamienić w jezioro - to byłoby coś!

Druga trudność: pieniądze. Takie inwestycje są drogie. Ale tu już wiele zależy moim zdaniem od władz gminy. Jeśli by uznała, że taki kierunek rozwoju jest słuszny, powinna wziąć na siebie wykonanie planów, opracowań i próbować przekonać swych obywateli, że owszem: wydatek jest duży ale można rozłożyć go na kilku chętnych sąsiadów, a zyski będą trwałe i proporcjonalne do wkładu. Czy ktoś zechce wyłożyć swoje pieniądze w wątpliwą inwestycję? A pewnie! Wystarczy popatrzeć na zdjęcia satelitarne naszej gminy. Widać na nich, ile jest oczek wodnych, stawów i sadzawek! Na to poszły poważne prywatne pieniądze! Wydali je ludzie, którzy poza satysfakcją nic z tego nie mają. A gdyby dwóm – trzem właścicielom udało się wybudować pierwsze zapory, gdyby ruszyła choć jedna elektrownia, gdyby sąsiedzi zobaczyli te powstające jeziora, liczniki prądu odmierzające wytworzone kilowaty energii, pierwsze złowione we własnym stawie ryby, a w końcu pierwszych przyjezdnych – to poszliby w ślady tych pionierów. 

 

 Na widok takiego potwora każdemu poleciałaby ślinka...

I jestem przekonany, że na tych dwudziestu kilometrach Rządzy, która płynie przez naszą gminę, znalazłoby się kilkunastu właścicieli, którzy też doszliby do wniosku, że może warto zainwestować kilkanaście czy kilkadziesiąt tysięcy w pracę koparki i spychacza, by potem czerpać z tej inwestycji konkretne profity.

Poza pieniędzmi inwestorów może dałoby się także postarać o jakieś dofinansowania na zielone źródła energii oraz na inne inwestycje w gminach wiejskich? Przy sensownym planie być może udałoby się uzyskać jakieś dotacje?

Trzecią przeszkodą na drodze do realizacji takich planów może się wydawać ogrom pracy, jaką trzeba wykonać, aby wspomniane założenia mogły się ziścić. Władze gminy powinny załatwiać formalności w powiecie, czy w województwie i innych instytucjach państwowych. Zarządzającym gminą byłoby (być może) łatwiej przebrnąć przez biurokrację i do właścicieli gruntów powinni przyjść z gotowymi planami. Zezwolenia, projekty, plany, pomiary, negocjacje między właścicielami. Tego nie wykona pojedynczy inwestor choćby najbardziej rzutki. Ludzie boją się biurokracji, nie wierzą w żadne obietnice, słusznie uważają, że w Polsce władza, albo chce ich wykorzystać, albo zniszczyć. I jeśli rządzący nie udowodnią, że rzeczywiście są lepsi od poprzedników – niewiele da się osiągnąć. I to zarówno w gminie jak i w całym państwie. Ale kiedy już w ruch pójdą koparki i spychacze, a wywrotki ruszą z urobkiem – ludzie uwierzą w sens przedsięwzięcia, wtedy zakasają rękawy, urobią się po pachy, sięgną głębiej do kieszeni – ale zrobią. Bo tu ludzie pracują naprawdę ciężko. Widzę to u sąsiadów, widzę gdy przejeżdżam przez okoliczne wsie. Pracuje się tu ciężko i niestety czasem bezowocnie. Marna ziemia, ostry klimat, małe, jak na gospodarstwa rolne, areały. Do tego dzikie zwierzęta demolujące uprawy. I często jeszcze etat gdzieś daleko – w Wołominie, Warszawie, Mińsku. Czasami z tego etetu trzeba dołożyć do gospodarstwa... Nie dziwne, że ludzie nie wytrzymują tego i uciekają, bo po co się mordować? Ale uważam, że przy takim samym nakładzie pracy jak obecnie, gdyby uwierzyć i ukierunkować się na rozwój turystyki, korzyści byłyby znacznie większe. Praca stałaby się bardziej opłacalna. Ziemia przynosiłaby konkretne zyski, a nie jedynie trud.

 

 Mazury? Polesie? Kaszuby? Nie. Stawy na Czubajowiźnie. Nie można by tu spędzić urlopu?

No i ostatni, czwarty problem, to problem mentalny. Jak przekonać właścicieli, żeby zaryzykowali, żeby uwierzyli, że warto zainwestować czas, pracę, pieniądze... Nie ma szans, żeby wszyscy na to poszli. Ale tak jak mówię: na pewno jest także wielu entuzjastów: do nich należałoby trafić i od nich trzeba zacząć. Na terenie naszej gminy przez jakiś czas stały dwa wiatraki produkujące energię. Niestety inwestycja okazała się klapą i wiatraki zniknęły. Jestem przekonany, że gdyby postały jeszcze ze dwa – trzy lata, znaleźliby się tacy, którzy również zechcieliby mieć taką elektrownię na swojej posiadłości. (Chociaż to naprawdę jest droga inwestycja!). Pochwalę się w tym miejscu, że jestem jednym z pierwszych dwóch, szczęśliwych posiadaczy instalacji fotowoltaicznej w naszej wsi. Wiem, że powstała już trzecia. I wiem, że są kolejni mieszkańcy, którzy obserwują, zastanawiają się, czy też sobie nie zafundować fotowoltaiki. I tak to działa. Jeśli ktoś poczynił inwestycję, która okazała się opłacalna – to szybko znajdą się naśladowcy. Powtórzę: wystarczyłoby na początek wybudować jedną, porządną zaporę, z możliwie dużym, więc atrakcyjnym zbiornikiem retencyjnym, przy którym udałoby się założyć choćby zalążek usług turystycznych - a sukces takiego jednego, wzorcowego gospodarstwa natychmiast przysporzyłby kolejnych chętnych. Jeśli na poziomie państwa zmieniłoby się idiotyczne, pokomunistyczne, totalitarne prawo odbierające własność i inicjatywę, jeśli wyraźnie zaangażowałyby się władze gminy kładąc na stół gotowe plany – ludzie by w to weszli. A po pierwszych sukcesach następni by się dołączyli. A jeśli coś zaczęłoby się dziać – o dużych gminnych przedsięwzięciach szybko zaczęłoby się robić głośno – nastąpiłby efekt kuli śniegowej... Inwestycje stałyby się jednocześnie autoreklamą całego przedsięwzięcia. Pisałaby o nas prasa. A z gośćmi nie mielibyśmy problemu. Jeśli już to z nadmiarem...

 

 Znów Rządza. Tu w okolicach Ołdakowizny jej spiętrzenie byłoby jeszcze prostsze, bo rzeka płynie w dolinie. Nie trzeba by było nic kopać. Tylko niedługo nic się nie da spiętrzyć, bo ludzie grodzą działki i zabudowują je do samej rzeki.

I tu wrócę do punktu wyjścia moich rozważań: musielibyśmy mieć mądrych zarządzających, którzy nie pozwoliliby rozmienić sukcesu na drobne. Nie wolno by było pozwolić podzielić łąk i pól na działeczki, nie można by dopuścić, by powstały grodzone osiedla działkowiczów – wtedy w ciągu kilku lat cały pomysł by upadł. Maleńcy właściciele roztrwoniliby dorobek, nie mieliby pieniędzy, ani wizji aby serwisować i doglądać urządzeń, okolica zaczęłaby podupadać, nikt nie chciałby przyjeżdżać do pogrodzonych, zakostkowanych, kiczowatych przestrzeni. Jeśli byśmy mieli żyć z turystyki, musielibyśmy pozostać gminą przyjazną ludziom zmęczonym miejskim rozgardiaszem. To znaczy gminą zieloną, bliską naturze, otwartą, pełną tajemniczych, nieodkrytych zakątków i uroku. Uroku, który przywiódł mnie tu przed laty, który wciąż zachwyca i marzyłbym, aby nie mijał.



Okresowe jeziorko śródleśne niedaleko Strużek. Kiedyś zapewne wybierano tu torf, albo może glinę. Ja bym wybrał jeszcze raz i jeziorko stałoby się turystyczną atrakcją okolicy.



05 sierpnia 2021

Gminne mrzonki częśc 2.

    Nasza okolica staje się powoli przedmieściami. Dzielimy nasze działki na drobniejsze, zagospodarowujemy nieużytki, zaprzestajemy hodowli zwierząt, wycinamy otaczające nas lasy. Wiem, że wielu moim sąsiadom takie zmiany pasują, nie chcą mieszkać na wsi; pragną, by budowały się kolejne osiedla, powstawała infrastruktura, wytaczano nowe ulice, brukowano chodniki i lano asfalt... a mnie taka wizja przeraża. Nie po to uciekałem z przedmieść na wieś, aby znów wylądować  na ciasnym osiedlu... 

    Wiem też, że są mieszkańcy, którzy tak jak ja kochają wiejskie klimaty, dobrze się czują w otwartej przestrzeni, cenią sobie intymność i kontakt z przyrodą. To z takimi ludźmi chciałbym podzielić się moimi wizjami dotyczącymi  przyszłości naszej okolicy. Bo że będzie się one zmieniać to nieuniknione. Może warto byłoby jednak wymyśleć jakąś alternatywę dla zabetonowanego, bezdusznego przedmieścia, jakimi stają się kolejne podwarszawskie miejscowości. I w tych trzech tekstach po wspólnym tytułem "Gminne mrzonki" postaram się opowiedzieć, co mnie tu urzekło, co mnie niepokoi i jakiej idealnej przyszłości spodziewałbym się dla tej mojej małej ojczyzny. Oczywiście nie bez przyczyny nazwałem ten cykl odnoszący się do mojej najbliższej okolicy „gminne mrzonki”; mam świadomość że moje chcenie rozmija się z dążeniami większości mieszkańców, więc będzie to, co ma być, ale pomarzyć chyba można... 

 

Jak się mieszka w takiej okolicy to trudno nie marzyć... Łąki nad Rządzą niedaleko Czubajowizny.

 
    Zapraszam więc do lektury drugiej części Gminnych Mrzonek – czyli mojego spojrzenia na przyszłość naszej gminy...
    Podróże kształcą. Podczas podróży można spotkać ciekawych ludzi, wymienić się doświadczeniami, można zanurzyć się w historii, dowiedzieć się, dlaczego obecna sytuacja wygląda tak, jak wygląda i lepiej zrozumieć zależności, które wpływają na nasze życie. Można też nie sięgać aż tak głęboko i podpatrzeć jedynie jakieś rozwiązania techniczne albo estetyczne, by przełożyć je chociażby na wygląd swojego domu, czy ogrodu...
Można też zauważyć, jak na przestrzeni lat zmienia się oferta „podróżnicza”. Co proponowano przyjezdnym ćwierć wieku temu, a jak to wygląda dziś. Z drugiej strony da się zaobserwować dokąd ludzie jeżdżą i co ich przyciąga. Podam dwa przykłady. Pierwszy raz do Żelazowej Woli – miejsca urodzenia Fryderyka Szopena trafiłem pewnie z ćwierć wieku temu. Dworek był zadbany, park wokół nie bardzo. Utrata - rzeczka przepływająca przez park niestety śmierdziała na odległość. Po dworku – Muzeum Szopena przechadzało się samemu, eksponatów niewiele: trochę mebli, pisma, nietypowe pianino – żyrafa sprzed około dwustu lat... Lubię zwiedzać dokładnie, ale wizyta u Szopenów zajęła mi najwyżej półtorej godziny. W okolicy zajechaliśmy jeszcze do skansenu w Granicy – ale to była w tym czasie kompletna ruina, zajrzeliśmy też do starej leśniczówki w Kampinosie, gdzie obejrzeliśmy wystawę przyrodniczą, na którą składały się wypchane zwierzęta żyjące w Parku. W Muzeum Kolejnictwa w pobliskim Sochaczewie już pocałowaliśmy kłódkę, bo było otwarte tylko do jakieś wczesnopopołudniowej pory. Przez całą wycieczkę nie minęliśmy bodaj jednego turysty, nigdzie nie było żadnych knajp, gościńców. Nigdzie też nie znaleźlibyśmy, nawet gdybyśmy bardzo chcieli, żadnego noclegu. Infrastruktury: parkingów, sklepików, informacji – zero. To była połowa lat dziewięćdziesiątych.
Gdy trafiłem w to miejsce drugi raz – kilka lat temu, prawie go nie poznałem. Po pierwsze wszędzie tłumy turystów. Park wokół dworu w Żelazowej Woli odnowiony i zagospodarowany. Sam dworek odrestaurowany, ale niestety pozbawiony niemalże eksponatów (zostały wywiezione do Muzeum Szopenowskiego w Warszawie). Nieopodal historycznej zabudowy pobudowano ogromny paskudny betonowiec z zapleczem usługowym. Świadczy on – moim zdaniem - nie najlepiej o guście zarządzających, ale świetnie o frekwencji zwiedzających. W nieodległym Kampinosie bogata oferta turystyczna służąca bliższemu zapoznaniu się z walorami historyczno – przyrodniczymi okolicy. W Muzeum Kolejnictwa można było wykupić wycieczkę historyczną kolejką wąskotorową... Do tego rozbudowane zaplecze: wszędzie knajpki, usługi turystyczne, w co drugim domu noclegi. Ludzie w okolicy żyją z historii i sławy Fryderyka Szopena, który w tych okolicach spędził pierwsze kilka lat życia... Pomiędzy moją pierwszą, a drugą wizytą wydarzyło się coś niebywałego, jakbym trafił w dwa różne miejsca...
Drugi przykład, podobny, ale o większej skali: Krótko: w końcu lat dziewięćdziesiątych wybraliśmy się zimą z moją narzeczoną w Góry Świętokrzyskie. Pierwszą noc przespaliśmy w schronisku w Nowej Słupi. Drugą chcieliśmy spędzić gdzieś bliżej Kielc. Wylądowaliśmy w jakiejś nieczynnej, zamarzniętej, zrujnowanej bursie i dziękowaliśmy Bogu, że nie pod mostem... Nigdzie żadnych noclegów, czynnego schroniska (to były szkolne czasy, na hotel nie było nas stać), żadnych prywatnych kwater. Nic. A i turystów także na lekarstwo, chociaż to takie przepiękne tereny i przebogate w przyrodnicze i krajoznawcze atrakcje. A obecnie? Można tam pojechać na dwa tygodnie i się nie nudzić. Mnóstwo atrakcji: Jaskinia Raj, kamieniołomy, Zamek w Chęcinach, w Bodzentynie, zespół klasztorny na Świętym Krzyżu, nieodległy Park Jurajski w Bałtowie, Krzemionki Opatowskie, do tego Jodłowa Puszcza, gołoborza, czarownice i muzeum hutnictwa neolitycznego... i Muzeum Etnograficzne w Tokarni. A zimą na co drugim stoku brzęczą wyciągi i okrągły rok ludzie odwiedzają tłumnie ten rejon. Miejscowi nieźle z tego żyją i doceniają coraz bardziej to, co mają, a co jeszcze dwadzieścia lat temu leżało odłogiem odrzucone, zapyziałe, niechciane... o czym sami kielczanie z niepojętą pogardą mówili: kielecczyzna...
  Czy te okolice Kampinosu, czy te zapomniane Góry Świętokrzyskie sprzed lat czegoś Ci, drogi Czytelniku nie przypominają? Oczywiście. Dzisiaj my tak samo traktujemy swoją okolicę: nie zauważamy jej walorów i możliwości. Wykorzystujemy tę ziemię, na której siedzimy w najbardziej prosty i jednocześnie barbarzyński sposób: pozbywamy się jej za marne grosze pozbawiając się jednocześnie swojej przyszłości. A my tutaj, w tych naszych wioskach rozsypanych między wydmami a bagnami; między łąkami a laskami, powinniśmy po pierwsze docenić to, co posiadamy. 

 

Turzowisko po sąsiedzku - w Choinach.

Rozejrzeć się, może przejść po okolicy, przejechać po niej rowerem, zachwycić się i nie biadolić już na internetowym forum, że mieszkamy na ostatnim miejscu pod słońcem. To nasze zapóźnienie może być również atutem. Powinniśmy łaskawszym okiem spojrzeć na te nasze niedoinwestowane włości. Mieszka nas tu mało, nie mamy przemysłu, nie ma do nas dobrego dojazdu... To wszystko prawda. Ale mamy za to mnóstwo przestrzeni, zieleni, jest gdzie się zaszyć i odpocząć od zgiełku miasta, które zmęczone dyszy przecież tuż za naszymi miedzami. Swe życie pędzi tam dwa miliony ludzi. Na pewno część z nich chętnie czasami by zwolniła, na kilka dni zapomniała o nie cierpiących zwłoki obowiązkach i przyjechała tu do nas nacieszyć oczy bezkresną łąką, posłuchać śpiewu ptaków, schłodzić się w leśnym cieniu, pobłądzić po nieprzebytych trzęsawiskach. Pobyć blisko Przyrody. 

 

Stanowisko okrężnicy bagiennej na stawach w Czubajowiźnie.

Jeśli zachęcimy warszawiaków i przedstawimy im sensowną ofertę na spędzenie u nas czasu - to oni u nas znajdą to, za czym w głębi duszy tęsknią. Za czym tęskni każdy człowiek, choćby nie wiem jak był zagoniony i zaabsorbowany dniem codziennym. A może zwłaszcza wtedy...
Ktoś powie, że to mrzonki, że u nas nic ciekawego nie ma i nic ciekawego do zaoferowania  nie mamy... A zaśmiecone lasy to za mało. Ja jestem pewny, że te nasze skrawki wydmowych borów i bagiennych olsów, zanikające brzeziny i samotne wspomnienia dąbrowy mogą być wystarczającym magnesem dla turysty. 

 

Zerodowana śródleśna łąka w choińskim lesie.

Ale gdyby chcieć ich przyciągnąć więcej, trzeba im więcej zaoferować. Takim wabikiem zawsze jest woda... Polacy uwielbiają spędzać czas nad jeziorami, morzem, tłumnie odwiedzają górskie stawy... Hola, hola! Skąd u nas wziąć wodę i to tyle jej, żeby można było spędzić nad nią weekend czy nawet tygodniowy pobyt? Piotrze, chyba masz fatamorganę jeśli tu widzisz wodę... No widzę... oczyma wyobraźni...

 

Wieczór nad moim stawem. Nawet tak mały zbiornik niewątpliwie cieszy oko.

Bo rzeczywiście dziś na terenie gminy Poświętne nie ma dużych zbiorników wodnych. Pozostały jedynie zalewane okresowo bagna i niewielkie zbiorniki. Ale kilkaset, a tym bardziej kilka tysięcy lat temu, mieliśmy tu rozlewające się szeroko ogromne choć płytkie jeziora. Takie jezioro zapewne rozciągało się na północ od Czubajki i Laskowizny aż do Tułu i Karolewa, a być może sięgało aż do Cygowa i Choin.  Podobne ogromne rozlewisko prawdopodobnie było na zachód od Poświętnego, w okolicach Kolna, gdzie jeszcze dziś pozostały resztki bagien. 

 

Znów Rządza i rozległa równina za Czubajowizną i Laskowizną. Tu ewidentnie kiedyś było jezioro. Gdyby tak choć część tej równiny oddać spowrotem we władanie wody...

Sądząc po ukształtowaniu terenu, to kilka tysięcy lat temu większość naszej gminy prawdopodobnie była rozległym jeziorem, z którego tu i tam wynurzały się skrawki lądu. Dopiero w efekcie nanoszenia namułów, zarastania i późniejszej melioracji otrzymaliśmy taki obraz naszej gminy, jaki mamy obecnie. Moim zdaniem nic nie stoi na przeszkodzie, aby część naszej ziemi z powrotem zalać wodą. Woda jest magnesem przyciągającym turystów. Zważywszy na niewielką odległość od stolicy, a także inne walory przyrodnicze, o których pisałem wyżej, takie zbiorniki wodne mogłyby stać się prawdziwą żyłą złota, taką jaką obecnie są Mazury, czy bliższy nam Zalew Zegrzyński.


Woda u nas jest wszędzie. Tu w okolicy Krubek Górek.

Ale po kolei małymi krokami. Jeśli mamy – zgodnie z Planami Rozwoju Gminy – stawiać na turystykę musielibyśmy zacząć od sprzątnięcia lasów i przydroży. To, co zrobiliśmy z lasami, to jest koszmar. Nie ma szans, żeby ktokolwiek przyjechał w tak zaśmiecone tereny, jak nasze. My chyba już się do tego przyzwyczailiśmy ale naprawdę wszyscy moi znajomi,  których zabrałem na spacer, są wstrząśnięci. Nie wyobrażam sobie na przykład sterty opon, czy rozbebeszonego AGD na Bornholmie. Tam polałaby się krew, niczym u nas silnikowy olej w choinowym młodniku!
 

 

Jak można!?

Załatwienie sprawy leśnych śmieci to jest warunek pierwszy i nie do obejścia, ażeby myśleć chociaż o jednym turyście. A o tym, jak wyobrażam sobie stworzenie u nas pojezierza będzie traktował kolejny wpis.












08 lipca 2021

Gminne mrzonki 1

           Zacząłem tu mieszkać nie przez przypadek, ale w miarę jak zapuszczam coraz głębiej korzenie to przekonuje się, że właściwie trafiłem. Niestety, czas biegnie, nadchodzą zmiany i czasami zastanawiam się, czy tylko mi nie do końca one pasują... O mojej fascynacji tą małą ojczyzną, którą sobie wybrałem, o tym jak ona się przeobraża i czy to nieuniknione, by stała się zwykłym przedmieściem bez uroku będzie kilka kolejnych wpisów.        

         Moja wieś bardzo mi się podoba. Ja bym tu nic nie zmieniał, no może poza posprzątaniem śmieci z lasu ale to wymagałoby współpracy większości mieszkańców a i kultury (nie)przypadkowych przejezdnych, którzy pozostawiają po sobie niechlubny znak bytności…
         Najchętniej zamroziłbym stan w całej okolicy i pozostawiłbym bym ją taką, jaka jest... Na uboczu zmian, nie za bogatą, troszkę zapyziałą, pomijaną przez inwestorów i Historię.


Po prostu bagno, czy może dzieło sztuki? Ja wolę tą drugą opcję. W lesie naprzeciwko.

Ale moje chęci mogę sobie wsadzić w buty. Okolica zmienia się nieubłaganie i kolejne fragmenty gminy coraz bardziej przypominają przedmieścia.
         Niedaleko powstaje osiedle. Straszne. Dom na domu, chwilowo w lesie, ale za chwilę pewnie wśród kolejnych domów… w gminnej wsi powstaje supermarket. Gdy się tu sprowadzałem, miałem czterech najbliższych sąsiadów, teraz mam drugie tyle... Ale okolica ciągle jeszcze jest piękną: Rozległe łąki, ograniczone jedynie ścianami lasu na horyzoncie, pachnące wilgocią szuwary osnute nad ranem pierzyną mgieł, wiosenne rozlewiska, które wśród nasyconej zieleni malują niebieskie floresy refleksów nieba, zaskakujące wędrowca słoneczne wydmowe wzniesienia, wyrastające wprost z zatopionych w przygaszonej tajemnicy bagien... Ja mógłbym tak długo... 


To nie ukraińskie stepy, tylko łąki nad Rządzą.

         W każdym razie takie przestrzenie wciąż jeszcze u nas są i czekają na odkrycie... zanim znikną. Bo nadciągamy. Sprzedajemy. Kupujemy. Grodzimy. Dzielimy. My. Ludzie. Ja też. Też tu przyszedłem zwabiony tą przyrodą, tą upajającą pustką i wolnością, którą czuję, gdy niestety zbyt rzadko puszczam się na przełaj przez naturę. Czuję atawistyczny zew wyzwolony przez szum drzew, słońce plamami docierające na dno lasu, szmer wiosennej Dzierzuchy, która smyrga po dawnym brodzie... 

 

 

I jako się rzekło, bród na Dzierzusze.

 
         Przyszedłem tutaj, bo tam gdzie żyłem dotąd, ta moja przestrzeń skarlała, zacieśniła się, przydusiła mnie. Uciekłem tu, ale czuję, że ten proces, który wygnał mnie stamtąd, tu także nadciąga.
Czy poza mną ktoś to widzi? Odczuwa tak samo jak ja? Obawia się nieuniknionego? Nieuniknionego...?
         Do niedawna myślałem, że to nieuniknione. Ludzie potrzebują pieniędzy, nie zawsze potrzebują ziemi. Ziemia to z jednej strony majątek, ale z drugiej strony trud, wyzwanie. Ziemi trzeba się poświęcić. Nie każdy chce się poświęcać, nie każdy potrzebuje. Sprzedajemy więc ojcowizny, rozdrabniamy. Za taką działkę można nieźle pożyć. A korzyści z jej posiadania niespecjalne... 

 

Wciąż jeszcze sielski krajobraz...

Deweloper kupi, dobrze zapłaci. Postawi dziesięć domów, zarobi dziesięć razy więcej. Nie ważne: Wszyscy będą szczęśliwi... nawet Ci nowi, którzy przyjdą – tak jak ja – do ciszy i natury. Przed domem wystawią betonowy płot, wykoszą równiutko trawę, posadzą kilka tuj, może rabatkę kwiatków. I następny obok tak samo i jeszcze jeden i kolejni. Łąka? Las? Trzcinowisko po horyzont? - pojedzie się je obejrzeć na wakacje. Po sąsiedzku można to spokojnie zasypać i ogrodzić. Nie czepiam się: tak jest i tak musi być... i znów: czy na pewno musi?

 

 

...ale chmury się już zbierają. Oba zdjęcia z Choin.

 
         W zeszłym roku pojechałem na Bornholm. Przepiękna wyspa, perełka rzucona między fale Bałtyku. Pół wyspy wygląda troszkę jak nasze Pomorze Zachodnie: Lekko pofałdowany teren. Pola, łąki, o dziwo nieco nieużytków. Nie jest aż tak przestrzennie jak u nas, w Polsce; horyzonty są jakby bliższe. Taka urokliwość Pomorza w pigułce. 

 

Po zabudowaniach i braku dziur w asfalcie można poznać, że to nie Polska, tylko południowa część Bornholmu.

Druga część wyspy jest w swym oglądzie bardziej śródziemnomorska – a zapewne dla kogoś kto zna Skandynawię - pewnie skandynawska. Trochę skał, pofałdowany teren, jakbyśmy byli w górach, chociaż najwyższy punkt wyspy nie wznosi się na więcej niż 60 metrów. Wąwozy, urwiska, karłowaty las trzymający się kurczowo szczelin skalnych... jakby nasze Karkonosze, tylko znów w miniaturze...

 

Środkowy Bornholm.

 
         Co najpiękniejsze? Kraj można przemierzyć wszerz i wzdłuż na przełaj. Brak płotów, zamkniętych osiedli, brak poczucia osaczenia. W Polsce taki Bornholm zostałby posiekany aktami własności w postaci nieprzebytych ogrodzeń, każdy z nas miałby kawałek tej ziemi i urządzałby ją pod swoje wyobrażenie, powstałoby jedno wielkie grodzone osiedle... i nikt – poza właścicielami tego mielonego nie chciałby tu przyjeżdżać; bo po co? Duńczycy to zrozumieli i nie dzielą ziemi na mniejsze kawałki, nie budują gdzie popadnie nowych osiedli. Kolejne pokolenia korzystają z tego co mają, zostawiając potomnym, to co sami otrzymali w nienaruszonym stanie. Być może dlatego, że mają świadomość, że to mała wyspa, więc muszą ją uszanować. I to działa... i przyciąga. I wszyscy, których znam, a byli na Bornholmie twierdzą jednym głosem, że jest to miejsce magiczne. Jakim cudem duńska przepiękna wyspa skojarzyła mi się z naszą gminą Poświętne?! 

 

Ale u nas tez ładnie. Stawy na Czubajowiźnie

Wbrew pozorom mogła mi się skojarzyć: łączy je natura, małe zaludnienie, szerokie, wolne przestrzenie... Wyspa jest bardziej urozmaicona, ale naszej gminie też niczego nie brakuje. Jeszcze jest tu przepięknie... 

 

 

i safari tuż za domem...

Czy jest szansa aby tego nie zaprzepaścić? Szczerze mówiąc – pewnie nie, ale pomarzyć warto. I o moich wizjach, jak mogłaby wyglądać nasza maleńka ojczyzna będą kolejne teksty o wspólnym tytule „Gminne mrzonki”.

 



Kosaćce na Bagnie Feliksów.










02 marca 2021

Fotowoltaika. Własny prąd.

  Moja elektrownia.

 

Kto z Was w dzieciństwie nie miał marzeń, aby wybudować sobie własny wiatrak, czy małą elektrownię wodną..? nikt nie miał? Hmm... Ja miałem. Jak rodzice kupili mi kolorowy wiatraczek na odpuście, to zastanawiałem się, czy nie dałoby się go jakoś powiększyć i podłączyć do rowerowego dynama... Gdy bujałem się na huśtawce wyobrażałem sobie, że wprawiając swoje ciało w rozkołys mógłbym przy okazji napędzać jakiś agregat prądotwórczy... W szufladce obok procy, starych kałamarzy, trzcinowych rurek, wapiennych skamielin trzymałem co najmniej kilka miniaturowych silniczków wygrzebanych z trudnodostępnych przecież wtedy – w latach osiemdziesiątych - zabawek i urządzeń napędzanych bateriami. Prawdopodobnie przez tą moją obsesję na punkcie wytwarzania elektryczności, najdroższą zabawkę, jaką kiedykolwiek dostałem pod choinkę, czyli samochód na baterie, rozłożyłem na części jeszcze tego samego, wigilijnego wieczoru... Chciałem się dobrać do silniczka, który jakże słusznie uważałem – mógł być jednocześnie prądnicą. Załamani rodzice nigdy więcej nie zainwestowali w zabawkę dla mnie większych pieniędzy... Zresztą za chwilę nadeszły mroczne lata osiemdziesiąte... A później wyrosłem... ale nie z marzenia o własnej elektrowni.
   Na Dąbrowie Leśnej – późniejszej części Łomianek, gdzie spędziłem większość mojego życia jeden z moich dalekich sąsiadów miał najwyraźniej podobną pasję jak ja. Z tymże on przez długie lata próbował swoje marzenie wprowadzić w życie. Koło domu wybudował naprawdę potężną konstrukcję najpierw stalową, późnej oblepił ten stelaż betonem, przez co budowla tego człowieka przypominała Godżillę. Przez jakiś czas na tej konstrukcji  wisiały nawet łopaty tego niewiarygodnego wiatraka. Ale chyba nigdy nie zrobiły one nawet pół obrotu. I może na szczęście, bo jak na moje oko mogło to się skończyć co najwyżej niepiękną katastrofą. Odkąd zrozumiałem, że konstrukcja powstająca na tym ciasnym podwórku to nie jest prototyp rakiety, (bo takie szydercze domysły również krążyły po sąsiadach, a były to czasy zimnej wojny, a nie walki z ociepleniem klimatu) ale wieża do elektrowni wiatrowej, mocno kibicowałam projektowi. Mijając budowlę w codziennej drodze do autobusu obserwowałem postępy prac. Mijały lata, z czasem zrozumiałem, że to się nie może udać, ale mimo to poczułem ogromny żal, gdy kiedyś zauważyłem, iż właściciel tego monstrum poddał się i dzieło jego życia zaczęto rozbierać...
  W końcu i ja dorosłem i przeprowadziłem jakieś symulacje i próby zbudowania prototypu wiatraka. Opracowałem nawet zupełnie nowatorskie śmigła, takie, jakich nie spotkałem nigdzie w literaturze. Prototyp zbudowałem na podstawie łożyskowania pralki... ale mój nowatorski napęd okazał się prawdopodobnie zbyt skuteczny, bo w pierwszą noc od postawienia mojej konstrukcji wiatr rozniósł ją w drobny mak. I na razie na tym poprzestałem, choć jestem przekonany, że śmigła mojego pomysłu są dużo wydajniejsze niż te, które są powszechnie stosowane.
   W każdym razie postawienie wiatraka, który produkowałby sensowną ilość prądu okazało się bardziej problematyczne, niż to mogłoby się wydawać... choć cały czas mam nadzieję, że jeszcze do tego pomysłu wrócę.
  I nagle okazało się, że są prostsze sposoby na własną elektrownię. Że może to nie być zabawa, ale rzeczywista produkcja.
  Pierwszy impuls, żeby poważnej zainteresować się fotowoltaiką spowodowała zmiana prawa. Gdy dowiedziałem się, że nasze państwo zezwala tak po prostu pobudować sobie elektrownię i do tego jeszcze, że będę mógł podłączyć ją bez problemów do sieci, by korzystać z własnej energii długo nie dowierzałem. W naszym kraju takie sensowne przepisy powstają niezmiernie rzadko. Elektrownia bez pozwoleń, bez projektów, bez użerania się z wrednymi i głupimi urzędnikami?! Ze dwa lata szukałem haczyków w tych przepisach... nie mogłem uwierzyć, że nic się za nimi nie kryje...
  Ale elektrownie powstawały, coraz więcej informacji spotykałem o nich w internecie. Kiedy przeszło rok temu zadzwonił do mnie kolega - elektryk - z pytaniem, czy myślałem o fotowoltaice, zapytałem go na wstępie, czy jego uprawnienia umożliwiają mu odebranie takiej instalacji. Umożliwiały.
  W styczniu rok temu zamówiliśmy dwa zestawy paneli i osprzętu do dwóch elektrowni po 6kW każda. Taka wielkość na podstawie rachunków wyliczyła nam firma, w której zamówiliśmy zestawy do samodzielnego montażu. Jeden taki zestaw kosztował nas szesnaście tysięcy. Do tego należało dokupić jeszcze jakieś bezpieczniki i kable zasilające. Obydwaj wymyśliliśmy, że zrobimy elektrownie na gruncie. U mnie w pobliżu zabudowań rosną duże drzewa, które w ciągu dnia rzucają na dachy cień. Ponadto doszliśmy do wniosku, że elektrownia posadowiona na gruncie zapewnia łatwiejszy serwis, łącznie z możliwością czyszczenia paneli. Ponadto dach, który u mnie posiada południową wystawę to stare eternitowe pokrycie budynków gospodarczych ze słabą, nadwątloną czasem więźbą, którą na pewno za kilka lat przyjdzie czas wymienić.  
  Ja wykorzystałem pod fotowoltaikę sztuczną górkę powstałą przy okazji kopania stawu. Pospawałem stelaż oparty na kilkudziesięciu kotwach wbetonowanych w zbocze górki. Całość inwestycji kosztowała mnie około 18 tysięcy i dokładnie miesiąc pracy.
  Nie miałem problemów z przyłączeniem elektrowni do sieci. Kolega elektryk dokładnie powiedział mi, jak podłączyć panele, jakie bezpieczniki, gdzie zastosować, dokonał pomiarów i odbioru instalacji. Pomógł również wypełnić papiery i dokumentację potrzebną do zgłoszenia mojej elektrowni do zakładu energetycznego. To zdecydowanie pozwoliło mi zejść z kosztów i uniknąć błędów. W rezultacie już po miesiącu od mailowego zgłoszenia o wybudowaniu elektrowni, 30 kwietnia zeszłego roku przyjechał do mnie fachowiec z obsługującego mnie zakładu energetycznego, zmienił mi licznik na dwukierunkowy i od tego czasu korzystam z własnego prądu.
  Wielkość elektrowni jest tak obliczona, że na razie – po dziesięciu miesiącach - moje rachunki za prąd wynoszą po kilkanaście złotych miesięcznie – tyle, ile opłaty stałe za posiadanie licznika. Wcześniej płaciłem nieco ponad dwieście złotych miesięcznie. Mimo tego, że upłynął prawie rok od przyłączenia instalacji do sieci nie dostałem obiecywanego zwrotu do instalacji – słynnych pięciu tysięcy. Na razie cierpliwie czekam, bo nawet nie za bardzo wiadomo, u kogo miałbym się upomnieć o tą dotację... i nie to jest dla mnie najważniejsze.
  Najważniejsze jest, że spełniłem swoje marzenia z dzieciństwa. Może panele fotowoltaiczne nie są tak spektakularne jak wiatrak, ale kiedy patrzę ile kilowatów m o j e j energii generuje się w m o j e j elektrowni to i tak czuję dumę i mam głębokie przeświadczenie, że czas i pieniądze, jakie poświęciłem na tę inwestycję  to jedne z lepiej zainwestowanych środków.

 

Filmik ilustrujący jak budowałem swoja elektrownię... Prawie rok temu zamieściłem go na swoim profilu facebookowym.

 


   PS. Tak dla zobrazowania ile energii daje taka elektrownia przytoczę kilka danych. Otóż moje średnioroczne zużycie prądu wynosi około 6 tysięcy kilowatogodzin. To daje średnio około 16, 5 kilowatogodziny zużytej energii dziennie. Późną jesienią i wczesną zimą, w bardzo pochmurne dni zdarzyło się, że prądu nie wyprodukowałem w ogóle. Takich ciemnych, ponurych dni było w tym roku kilka. Z drugiej strony już około 25 stycznia, kiedy dzień był słoneczny udało mi się wygenerować tyle prądu, ile zużywam go średnio – czyli minimalnie ponad 15 kWh. A już dziesięć dni później - na początku lutego, w słoneczny dzień, dobiłem prawie do dwudziestu kilowatogodzin. A dziś – 22 lutego, w równie ładny dzień wyprodukowałem ponad 22 kilowatogodziny  energii. Nie pamiętam, ile maksymalnie dokładnie udało mi się wyprodukować energii w letnie dni, ale mam przekonanie, że kilka razy udało mi się przekroczyć nawet czterdzieści kilowatogodzin. Niestety nie mam aplikacji kontrolującej prace konwertera. Jej zainstalowanie przerosło moją cierpliwość, więc żeby jakieś liczby zapamiętać muszę je sobie zapisać, z czym także mam problem. W każdym razie do 30 kwietnia – kiedy minie równo rok od instalacji, powinienem wyprodukować 6 tysięcy kWh prądu. Dziś jest 22 lutego, wyprodukowałem prawie 4700, czy uda się w ciągu dwóch miesięcy otrzymać 1300 kWh? Czasu jest coraz mniej. Wiele także zależy od pogody... 

Zaśnieżone panele oczywiście nie generują prądu.

Po odśnieżeniu, nawet w taki pochmurny, styczniowy dzień...

 

...te kilkaset watów da się wyciągnąć.
 


  Panele warto myć. Nie wiem, jak to wygląda na dachach, ale panele posadowione na gruncie są upstrzone owadzimi wydzielinami, których deszcz nie spłukuje zbyt skutecznie.  Według moich obserwacji umycie brudnego panela zwiększa jego sprawność nawet o kilkanaście procent. Tym bardziej należy go odśnieżyć. W taką śnieżną zimę, jak obecna wykonałem tą czynność już kilka razy. Panel pokryty śniegiem jest oczywiście bezużyteczny. Ktoś, kto zainstaluje sobie panele na dachu musi po prostu się liczyć z takimi stratami.
  Podsumowując: fotowoltaika jest super. Dla mnie te cyferki, pojawiające się na czytniku konwertera, a które informują ile prądu obecnie wytwarzam są jak zastrzyk dopaminy. Oczywiście nie bez znaczenia jest też to, że zainwestowane pieniądze zaczynają się zwracać natychmiast po przyłączeniu do sieci. Mi cała inwestycja – nie licząc zwrotu  i odliczeń podatku i zakładając stałą cenę prądu powinna się zwrócić po dziewięciu latach. Jeśli państwo odda obiecane pięć tysięcy oraz dostanę zwrot podatku - to czas ten skróci się prawie o połowę. Jestem więc przekonany, że warto było inwestować w fotowoltaikę.
  Teraz czekam na zmiany w prawie odnośnie wiatraków i małych elektrowni wodnych. Hydroelektrowni sobie nie postawię, ale wiatrak – może kiedyś? O moich przemyśleniach odnoście elektrowni wodnych napiszę w oddzielnym artykule.