BLOG O ŻYCIU NA WSI

24 października 2018

ROŚLINA NUMER 1 – JAGODA KAMCZACKA

ROŚLINA NUMER 1 – JAGODA KAMCZACKA

 



  
 Jagoda kamczacka wydaje liczne, wczesnowiosenne owoce.

O jagodzie kamczackiej usłyszałem od znajomego, który miał taki krzak u siebie na działce. Chwalił, że to roślina nie wymagająca, dobrze owocująca, odporna na choroby. Namawiał mnie, abym ją sobie posadził. Przekonałem się do niej jednak dopiero, gdy zobaczyłem ją na własne oczy: Były to potężnie rozgałęzione, gęste krzewy, wyższe nawet ode mnie. Oglądałem je w środku lata, więc owoców już nie miały, ale podobno były ich ilości nie do przejedzenia.
  Działkę znajomy ma koło Rawy Mazowieckiej – gleba trzecia klasa, jak się pozostawi na ziemi grabie - dostaną korzeni i urosną.
  Ale skusiłem się i kupiłem sobie dwie kamczatki. (Muszą być co najmniej dwie, bo zapylają się krzyżowo). Posadziłem je blisko stawu, bo lubią wilgoć. Zanim posadziłem wykopałem doły, takie na pół metra. Wsypałem do nich torfu pomieszanego z dobrą ziemią, na pół przepróchniałą korę sosnową (jagody dobrze się czują w ziemi o kwaśnym odczynie) i trochę kompostu. Było to cztery lata temu.
  W następnym roku nawiedziła nas ta straszna susza, która osuszyła moją studnię na podwórku i wiele upraw w całym  kraju.  Jagody ledwie ją przeżyły, chociaż starałem się podlewać.
  Dwa lata temu i w zeszłym roku późną wiosną przyszły wredne przymrozki i na krzaczkach zbyt wiele jagódek nie było. I wreszcie w tym roku wiosną pogoda była idealna, roślinki chyba się w końcu dobrze ukorzeniły i zdrowo podrosły oraz zaowocowały.

 

Owoce nadają się do bezpośredniego spożycia, ale jeszcze lepsze są na przykład w koktajlach.
 
  Moim zdaniem jagody nie są jakoś wybitnie smakowite. (Moja lepsza połowa uważa, że są – widocznie rzecz gustu). Mają smak słodko – kwaśny z nutą goryczki. Tak czy owak, jeśli nawet nie muszą wszystkim smakować zjedzone prosto z krzaka, to już na przykład zrobiony z nich koktajl jest naprawdę wyśmienity.
  Mimo, że specjalnie przygotowałem im grunt, w który je wsadziłem, to obawiam się, że na naszej, pobagiennej, jałowej glebie pewnie nigdy nie urosną takie wybujałe jak u mojego znajomego pod Rawą. Ale ja chyba też przyczyniłem się do tego, że zaczęły one rosnąć tak naprawdę dopiero w tym roku – cztery lata od posadzenia! Otóż podsypałem je nie całkiem przekompostowaną korą drzewną, a co gorsza - ściółkowałem je wiórami spod heblarki. A to już kardynalny błąd i rażąca głupota! Niestety dowiedziałem się o tym zbyt późno. O kompostowaniu i ściółkowaniu roślin będę musiał napisać chyba oddzielny artykuł, bo to wielki temat.
 Wracając do jagody kamczackiej: w różnych artykułach jest opisana jako roślina wybitnie odporna na mróz – i to prawda. Ale już to, że na mróz są odporne również jej kwiaty – to już niekoniecznie. Przynajmniej nie na taki mróz, jaki bywa wczesną wiosną w naszej okolicy. Kamczatka kwitnie bowiem bardzo wcześnie, wystarczy jej do tego dosłownie kilka dni dodatniej temperatury. I niestety  - jeśli nadejdą  później solidniejsze mrozy - to uszkodzą kwiatki. Z drugiej strony - to szybkie rozpoczęcie wegetacji powoduje, że owoce tego krzewu dojrzewają również bardzo wcześnie.

 Z dwu krzaczków widocznych na zdjęciach zebraliśmy ich w sumie około półtora litra.

Już w maju (gdy niektóre drzewa owocowe dopiero kwitną!) możemy cieszyć się pysznymi i na pewno bogatymi w witaminy jagodami. I jeśli już kamczatka zacznie owocować to robi to obficie.
  Ze zbieraniem jagód nie można czekać, gdyż po dojrzeniu opadają , także najlepiej je zbierać strząsając na rozłożone pod krzaczkami płachty. Na jednym krzaczku wszystkie owocki dojrzewają mniej więcej w tym samym czasie, więc zbieranie ich nie jest zbyt kłopotliwe. 

 

Wiosna w tym roku była wyjątkowa sucha i efekty widać  po owocach kamczatki.
 
  Moje doświadczenie jest takie, że jagody po zebraniu błyskawicznie się psują, (dużo szybciej niż na przykład borówki amerykańskie) i pewnie dlatego nigdy nie spotkałem się z surową jagodą kamczacką w handlu. Z kolei to, że nie można jej kupić w sklepie jest prawdopodobną przyczyną jej słabego rozpowszechnienia. A zważywszy na jej zalety (prosta uprawa, niewielkie wymagania glebowe, a zwłaszcza wczesne i obfite owocowanie) jagoda kamczacka mogłaby być zdecydowanie numerem 1 wśród naszych przydomowych owocowych krzewów!

Warzywa bez dopalaczy.

Warzywa bez dopalaczy.

 
Moich drobnych pomidorów w życiu nie zamieniłbym na te wypasione ze sklepu...


Na moim ogródku warzywnym nie używam chemii. Żadnych oprysków i żadnych sztucznych nawozów. Taką mam idee fixe. Uważam, że skoro mogę się nie podtruwać, to powinienem tę możliwość wykorzystać. Gdybym mieszkał w mieście, albo nie lubił pracy ogrodowej – wsuwałbym przemysłowe warzywka, aż miło! Ale skoro już wyniosłem się na wieś, to sadzę i pielęgnuję wszystko własnoręcznie – i korzystam z dobrodziejstw własnego ogrodu.

  Mikrosłatka z prawdopodobnie już ostatniego w tym sezonie zbioru.
 
Wydaje mi się, że nie jestem fanatykiem. Świetnie zdaję sobie sprawę, że od chemii stosowanej w rolnictwie nie ma odwrotu. Gdyby jej nagle zabrakło, to ludzkość otarłaby się o zagładę. Musimy mieć świadomość, że tylko dzięki nowoczesnym środkom wspomagającym uprawy, mamy tak obfite i zawsze udane zbiory - jak mamy. Gdyby nie miliony ton nawozów i tysiące litrów przeróżnych oprysków wylewanych na nasze pola – niewiele by na nich wyrosło.
  Ktoś powie, że przesadzam, że przecież sto lat temu ludzie również uprawiali ziemie, nie stosowali chemii i jakieś plony jednak mieli.

 

Kapusta wielkością nie powala - ale zapewniam, że smakiem - i owszem.
 
  To prawda: jakieś plony mieli. Na przykład w Polsce pszenicy przed wojną zbierano średnio trzykrotnie mniej, a ziemniaków dwukrotnie mniej z hektara niż obecnie, (podaję dane w mocnym przybliżeniu za Małymi Rocznikami Statystycznymi z lat 1939 i 2007). Taki wyśrubowany wynik otrzymujemy oczywiście nie tylko dzięki chemii, ale gdyby jej nagle zabrakło, to plony byłyby przez wiele lat dużo niższe, niż sto lat temu. Bierze się to stąd, że obecne gatunki hodowanych roślin są dużo bardziej wymagające i słabe. Gdyby ich nie zabezpieczyć przed chwastami, przed grzybami, bakteriami, owadami, nie pobudzić do wzrostu hormonami i nie zasilić zbilansowanymi precyzyjnie odżywkami – w elewatorach po jesiennych zbiorach znalazłoby się co najwyżej echo. Koszt pożywienia wzrósłby wielokrotnie, a zdesperowani, głodni ludzie zaczęliby krwawo walczyć o przetrwanie.      
  Dlatego świat skazany jest na chemię i będzie ona trafiała na nasze uprawy w coraz większych ilościach i nie ma od tego odwrotu.
  Świat jest skazany… ale ja? Niekoniecznie.

 
I późno jesienna rzodkiewka też niespecjalnie wybujała. Taka jest uroda własnych warzyw.
 
  No dobrze. To teraz z drugiej strony. Skoro te preparaty są takie świetne, że pozwalają nam podwoić albo i potroić plony, to może po prostu powinniśmy je polubić i pić kubłami! I będziemy po nich rośli zdrowo i obficie, jak te łany zbóż na polach…
  I na pierwszy rzut oka wygląda na to, że to jest słuszny pogląd… Mamy mnóstwo jedzenia. Nie głodujemy jak sto lat temu, więc nasza średnia długość życia wydłużyła się wspaniale! I jak do tej pory cała ta chemia jakoś nam nie zaszkodziła…

 

Chociaż pory jak kupne. Widocznie im u mnie dobrze.
 
  Tylko czy na pewno tak jest? Tak naprawdę nie wiemy, jak długo i w jakim zdrowiu byśmy żyli, jedząc produkty pochodzące z upraw bez chemii. Jest szansa, że jeszcze dłużej, niż obecnie. Ponadto w populacji pojawiają się jednak pewne symptomy, że z naszym zdrowiem coś jest nie tak. Myślę tu na przykład o wzroście ilości zachorowań na raka (w ciągu ostatnich trzydziestu lat liczba zachorowań zwiększyła się dwukrotnie – za portalem onkologia.org.pl). Znacznie też wzrosła ilość przypadków chorób układu krwionośnego, czy zachorowań na alergie.
  Czy skażenie środowiska i naszego jedzenia środkami wspomagającymi uprawy mają wpływ na te statystyki? Nie mam pojęcia i tak naprawdę chyba nikt tego nie wie. Ale jest to wielce prawdopodobne.

 Też korzystam z dobrodziejstw nowych odmian. To zdjęcie z połowy października. Dawniej o tej porze roku maliny były już tylko mglistym wspomnieniem.


  Jesteśmy częścią otaczającej nas przyrody. Jeśli przez miliony lat przystosowywaliśmy się do panującej w niej równowagi i nauczyliśmy korzystać z jej różnorodności, to zmiany które fundujemy sobie obecnie, prawdopodobnie rzutują na nasze życie. A podporządkowujemy sobie świat w sposób bezwzględny i totalny. 


Świat takiego rolnictwa odszedł bezpowrotnie. Pozostał jedynie u mnie we wsi.

Według mnie przerażający. Jednym opryskiem potrafimy zamienić żywy wszechświat zielonej łąki w martwą pustynię. Innym mordujemy cały złożony, różnorodny ekosystem owadów żyjących na naszych uprawach. Jeszcze innym powodujemy, że miliony roślinek wysianych na wielosethektarowym polu wzrastają, kwitną i wydają plon dojrzewający dokładnie w tym samym czasie. Kolejne substancje mordują tak przecież trwałe i odporne kolonie bakterii, wirusów, grzybów. Używamy specyfików pozwalających dłużej zachować świeżość zbieranych plonów. Do tego środki wspomagające i przyspieszające wzrost…i wiele, wiele innych. To wszystko prędzej czy później trafia na nasze stoły. Jeśli te specyfiki zabijają, niszczą, regulują, a także wspomagają tak wiele różnych organizmów, z którymi współżyliśmy na Ziemi od zawsze, to czy jest możliwe, że na nas akurat one nie wpływają? To jest po prostu niemożliwe. Według mnie wszystko, co robimy  otaczającej nas przyrodzie - w konsekwencji robimy również sobie. Owszem, nie wymieramy od tego z dnia na dzień. Ale podtruwamy się na pewno. Być może wciąż jeszcze ta suma pożytków i strat ze stosowania chemii w rolnictwie jest dla nas dodatnia. Ale nie jestem przekonany, że ten plus jest jakiś szczególnie wielki, a nie wykluczone, że w wielu indywidualnych przypadkach już jest ogromnym minusem. (Wielu z nas jest uczulonych na preparaty, czasem specyficzne cechy organizmu lub choroby narządów wewnętrznych mogą powodować ich nie tolerowanie). Najgorsze jest to, że kupując w sklepie pożywienie tak do końca nie wiemy, jakie związki chemiczne, inne niż naturalne, w nim się kryją. 
Każdy z nas ma na pewno listę produktów, których nie jada z powodu dolegliwości, które te produkty wywołują. A ile toksyn zjadamy nie zdając sobie z tego sprawy? Czy za kilkadziesiąt, czy kilkaset lat nasi potomni będą się nam dziwić, że mogliśmy być tacy bezmyślni, iż sami się wykończyliśmy?  Jeśli jacyś potomni po nas zostaną...
  I dlatego nie stosuję chemii. Świata tym nie zbawię, jakoś przesadnie zdrowy też nie jestem, ale jakieś zasady trzeba mieć.

 


Zaraz do kolacji schrupię ostatniego w tym roku świeżego ogórka.
 
  Jest jeszcze co najmniej jeden powód, dla którego unikam w uprawie wszelkich sztucznych preparatów. Napiszę o nim w następnym artykule i przestrzegam przed lekturą wszystkich, którzy już po tym wpisie uważają mnie za oszołoma! Ten drugi powód jest zupełnie odjechany! 














Dlaczego lubię gryźć ziemię?





 

Mimo późnej jesieni pomidorki koktajlowe i bazylia wciąż cieszą oczy i podniebienie...


Dlaczego lubię gryźć ziemię?

   Ostatnio zaskoczył mnie kolega (pochodzący ze wsi) mówiąc, że jego ziemia brzydzi. Uważa ją za brudną i dotykanie jej kojarzy mu się z grzebaniem w nieczystościach. Oniemiałem. Nie sądziłem, że można mieć takie podejście do ziemi. Dla mnie jest ona czymś świętym, lubię ją dotykać, lubię jej zapach, a to że rodzi uważam za cud. Odkąd sięgam pamięcią uprawiałem swoje zagonki i długo było dla mnie oczywiste, że każdy wprost marzy aby swoją grządkę mieć. I dawno temu na wsi pod Warszawą, gdzie się wychowałem, niemal wszyscy jakiś skrawek ziemi uprawiali.
  A potem wywalczyliśmy sobie nowe czasy, ludziom zaczęło się żyć lepiej i zagonki ustąpiły miejsca gustownym trawnikom.
  Ale ja wolę buraki, ziemniaki, marchewką i pomidory, cieszę się więc, że wyprowadziłem się na prawdziwą wieś, gdzie trawa nie zarosła jeszcze wszystkiego. (Chociaż zdobywa kolejne przydomowe ogródki).
  Mam wrażenie, że najważniejsze, co mnie w uprawie ziemi pociąga, to poczucie sprawczości oraz stosunkowo szybka, konkretna, namacalna nagroda, którą otrzymuję za swą pracę. 

 
 Nie za bardzo wiem co z takiej dyni zrobić, ale wygląda okazale.

Czuję się demiurgiem rzucając w marcu ziarna w pozornie martwą ziemię, (a nawet martwą podwójnie, bo martwą ze swojej istoty, a ponadto dopiero co rozmrożoną po zimie), a gdy jednak wiem, co wydarzy później… Bo za kilka dni, lub najdalej tygodni, te ziarna rozepchną i rozchylą grudy tej już cudownie ożywionej martwoty i mniej lub bardziej spektakularną zielonością zaznaczą swoje istnienie. 
 
 Jest połowa maja; chrzan już kwitnie, truskawki prawie też, ale na gołej ziemi widać głównie bób.

I pochylam się nad jeszcze bladym, pomarszczonym, świeżo wyklutym bobem, który pchany niezrozumiałą siłą, nie bacząc na poranne przymrozki, nawet na przypruszający go czasem śnieg, konsekwentnie szuka tych życiodajnych promieni, które uruchomią w nim proces prostowania się, mężnienia i stawania się wczesną wiosną jedną z potężniejszych roślin na rabatce. Cieszę oczy jego postępami i jestem z niego dumny, i z siebie jestem dumny, że to moje dzieło, że dałem mu tę szansę, możliwość i warunki.
 

 Minęły kolejne dwa tygodnie - bób nadal dominuje.
 
A marchewka – słodka królowa warzywniaka, niodzowna i ulubiona w każdej chyba kuchni. Wzrasta w tym samym czasie co bób, choć posiana jest jeszcze wcześniej. (Niektórzy wysiewają ją, tak jak pietruszkę, jeszcze jesienią). Ja robię to wiosną za względów organizacyjnych. Wiosną rozsypuję kompost, naturalny nawóz, przekopuję całe poletko, wydeptuję ścieżki i wyznaczam grządki, więc założone jesienią zagonki by mi zawadzały.
  Marchewka na początku swego życia jest - inaczej niż bób – na przegranej pozycji i dlatego budzi we mnie litość. Ledwo ją widać, a wzrastające w tym czasie chwasty już na dzień dobry ją przewyższają. A ponadto muszę większość tych bławych, efemerycznych siewek marcheweczki wyrwać. (Jak wzejdzie dobrze). Zniszczyć, dokonać selekcji i dać szansę tylko co którejś tam roślince, po to by miała za kilka miesięcy dużo miejsca dla siebie.
Aby mogła swoim korzeniem rozrosnąć się, upchnąć dookoła siebie ziemię i wbić się w nią jak najdłuższym, jędrnym, pomarańczowym, słodkim klinem. Aby tak mogło się stać, marchewka nie może mieć za blisko konkurencji, bo każda z nich w efekcie urośnie wielkości ołówka. Dlatego muszę być bezwzględny – chociaż wtedy, wczesną wiosną, wydaje się to wyrywanie wątłych ździebełek szczytem okrucieństwa.
 
 Zdjęcie z 20 maja. Marchewka już przerwana i pierwszy raz okopana. Pomidorów - samosiejek nie miałem sumienia wyrwać i to był błąd, bo zachwaściły całą grządkę.
Obok marchwi rządek cebuli. Podobno warzywa lubią swoje sąsiedztwo.
Buraki też już przerwane i okopane...
  
Podobnie, bez zmrużenia oczu muszę dokonać także selekcji, na przykład wśród pietruszki, buraków i innych sianych z ręki, bezpośrednio do ziemi, warzywek.
 

  ...tak wyglądają późną jesienią - tuż przed zbiorem.
 
No właśnie: „siane do ziemi”. Bo tak naprawdę zacząłem swoja opowieść o uprawie ogródka od środka, a nie od początku. (O ile w ogóle można w ogrodnictwie określić jakiś początek). Bo rok w ogródku warzywnym zaczyna się jeszcze wcześniej – gdzieś w połowie lutego. Wtedy – na dworze bywają mrozy, zawieje, zaspy i bałwany – a u mnie, na parapecie pojawiają się pojemniczki,  w które wsiewam sałatę, pomidory, kapusty, selery, pory, kalarepy… i może coś jeszcze. One sobie po kilku dniach (sałata) lub po tygodniu (kapusty), po dwóch (pomidory, selery), lub i po czterech (pory) kiełkują i na oknie robi się świeżo - zielono i już wiadomo, że zima musi się za chwilę skończyć. A praca w ogrodzie musi się zacząć, choć sam ogródek często jeszcze skuty mrozem. Ale roślinki trzeba już podlewać, a w momencie, gdy  wyrośnie im między liścieniami listek,  należy przynieść do domu kubeczki z ziemią i rozdzielając gęstą, poplątaną i zbyt wybujałą kępę, poprzesadzać (popikować) delikatne sadzonki do tych kubeczków. Aby w nich dalej rosły pojedyńczo, miały więcej miejsca i gdy w kwietniu, maju wysadzi się je w końcu na przygotowaną grządkę, były już dorodną, podrośniętą młodzieżą, która będzie w stanie poradzić sobie z atakującymi ją agresywnie chwastami, suszą czy gwałtownymi ulewami i innymi przeciwnościami losu.
 

 Odchowane sadzonki czerwonej kapusty, sałaty i kalarepy.

A chwasty wtedy rosną już jak szalone. Mając ogródek może stumetrowy – i powiedzmy - poświęcając każdego dnia godzinę na pielenie mógłbym pielić na okrągło: skończyć z jednej strony i zaczynać od początku. Do tego jeśli są susze – codzienne podlewanie. Nie specjalnie obfite, ale jednak najlepiej nie dać ziemi wyschnąć, bo później woda nie wsiąka, spływa po suchym piasku gdzieś w zagłębienie i mimo, że się podlewa całą powierzchnię -  w rezultacie mokre są tylko fragmenty. (dotyczy piasków)
  Ponadto już w maju zaczyna się wspomniane przerywanie: bardziej niż serce, że się niszczy większość zasiewu, bolą plecy i nogi od niewygodnej pozycji. A wcześniej - z końcem kwietnia trzeba wysadzić ziemniaki. 

 
 Ziemniaki wyrosły i czekają na okopanie.
 
Jak się będzie je za około miesiąc redlić, to akurat wysieje się także fasolę, wysadzi pomidory i posieje ogórki. Koniecznie po „Zimnej Zośce”, czyli  drugiej połowie maja. 
 
 Sadzonka cukinii.
 
Jeszcze cukinia – to jest naprawdę super roślina! Może dynia. I jeszcze pewnie inne rzeczy rosną w ogródku, ale człowiek nawet nie ma czasu im się przyjrzeć, bo w kółko pieli. Okopuje te, które tego wymagają. (te, w których zależy nam na korzeniu). Zwykle robi się to ze dwa razy, a jak solidnie pada to i cztery, bo deszcz skutecznie zmywa ziemię, a jak się taką cebulę, czosnek, a nawet i rzodkiewkę okopie, to będzie miała obfitsze kształty.
 
Nie urośnie sama nawet rzodkiewka. Dopiero jak się ja opieli i obsypie, będzie można się nacieszyć jej smakiem. Obok sadzonki bazylii. Początek maja pod folią...
 
  No trochę zajęcia jest. Z trawą na pewno łatwiej… Ale satysfakcja i efekty są nie do porównania! W tym roku pierwszą sałatę (spod folii) jadłem już w połowie maja. 

 
 ...obok rzodkiewki - sałata i pomidor. W poprzednim roku mniej - więcej o tej porze załatwił mi je mróz.
 
Tak samo rzodkiewkę. I sałata z ziemi, nie z chemicznej kolby, bez oprysków, chrupka, konkretna w smaku. Tak jak i inne warzywa. I nawet już nie chodzi o aspekt zdrowotny. Bo nie sądzę, że będę żył jakoś zauważalnie dłużej, niż koledzy, którzy sami sobie nie hodują pożywienia…  zresztą - to ciężko chyba zmierzyć. Ale chodzi o to, jak to jedzenie smakuje: sałatka z pomidorów z cebulką i bazylią, czy ogórek małosolny do kanapki. Warzywa swojskie są bardziej esencjonalne, pełniejsze w smaku, pachnące; marchewka schrupana z ogródka jest  słodka i rześka, można ja potraktować jak deser, a leczo zrobione z własnej cukinii – toż to prawdziwa euforia… no dobrze, tu pojechałem, bo być może akurat kupna cukinia smakuje tak samo, jak moja… Nie wiem. Nigdy nie jadłem. Ale swojskość innych warzyw poznam z zamkniętymi oczami.
  W każdym razie uwielbiam to rośnięcie, tą atmosferę niepewności przy zbiorach… ile ziemniaków wykopię spod krzaka? Czy wystarczy ogórków do kiszenia na zimę? Czy w słonecznikach będą ziarnka?
 

 Za gęsto wysiane słoneczniki pędzą do słońca. A jesienią i tak nie mam nawet czasu ich sobie poskubać.
 
Jeszcze bardziej uwielbiam sobie później zerwać tą kalarepę, poszukać pod liśćmi dojrzałych  truskawek, do ziemniaków dorzucić garść pachnącego zielonego kopru…
  Pewnie, że gdybym miał wycenić godziny pracy w ogrodzie, to te moje warzywa byłyby chyba na wagę złota. Ale przecież kto wycenia całe swoje życie i zastanawia się ile traci wtedy kiedy nie zarabia? To przecież byłoby szaleństwo. 








A jak już miałbym się załamać, że się nie wyrabiam, to mogę sobie naparzyć melisy na uspokojenie.
 
  A do tego praca w ogrodzie daje wytchnienie, oderwanie od rzeczywistości, może być jak terapia. Może te endorfiny, które się podczas ogrodowych zajęć wydzielają są równie cenne, jak owoce…, a raczej warzywa tej pracy.  


 

05 sierpnia 2018

Mazowiecka wyprawa rowerowa 2018

 ROWERAMI DO PUŁTUSKA



Jadąc rowerem łatwiej jest się zatrzymać i pozachwycać...

W te wakacje znów postanowiliśmy wyruszyć na kilkudniowy rowerowy wypad po okolicy. Z domu wyruszyliśmy najpierw na północ – przez Tłuszcz i Dąbrówkę, a następnie – przez Niegów - w kierunku Wyszkowa. W Dąbrówce wypatrzyliśmy zabudowania dawnej kuźni. Do dziś zachował się charakterystyczny kształt budynku i górujący nad dachem komin, natomiast nic nie zostało z wyposażenia. Odwiedziliśmy też miejscowy kościół z końca XIX wieku z dość bogatym wyposażeniem. Obok kościoła w ruinę popada stara, drewniana, dawniej na pewno urokliwa plebania. Dalej ruszyliśmy w kierunku Dręszewa, lecz nie dojeżdżając do niego skręciliśmy w kierunku Niegowa. Droga tu jest ciekawsza, kończą się zabudowania, jest trochę lasu, w pewnym momencie po prawej stronie drogi ładnie zarysowuje się dawny brzeg Bugu, który w tym miejscu wygląda jak wał rzeczny lub nasyp kolejowy.
  W miejscowości Słopsk zatrzymaliśmy się na dłuższy odpoczynek przy brodzie na rzeczce Fiszor. 


 Bród na Fiszorze w Słopsku.

Woda w rzeczce okazała się czysta, a sama rzeka, płynąca już w tym miejscu doliną Bugu - bardzo urokliwa. Jak cała dolina zresztą.
  W Niegowie korzystając z otwartej bramy pozwoliliśmy sobie wjechać na teren przypałacowego parku, oraz rzucić okiem na sam okazały pałac, w którym obecnie znajduje się ośrodek dla dorosłych niepełnosprawnych. A następnie pomknęliśmy przez sosnowy las, porastający przepięknie pofałdowane wydmy, z powrotem w kierunku  rzeki Fiszor i miejscowości Młynarze. Rzeka w tym miejscu płynie szeroką, częściowo zabagnioną doliną, której uroda przywodzi na myśl raczej bagna Polesia czy rozlewiska Biebrzy, niż maleńką, nieznaną szerzej rzeczkę, wciśniętą między Trasę S-8, a Bug.
  Przed Młynarzami zjechaliśmy z asfaltowej drogi i dalej szutrem kierowaliśmy się wzdłuż rzeki, aby nad nią, gdzieś w ustronnym i urokliwym miejscu rozbić na noc namiot.
   Rozbijamy się nad rozlewiskami Fiszora.


Po porannej kąpieli ruszyliśmy przez nadburzańskie pustkowia w kierunku Wyszkowa. Okolice wsi Młynarze, Deskurowa i Drogoszewa po dwumiesięcznej suszy kojarzyć się mogły ze spalonymi słońcem preriami Dzikiego Zachodu. I tylko rosnąco tu i tam jałowce i wierzby przypominały, że to swojskie Mazowsze. Klucząc licznymi ścieżkami dotarliśmy wreszcie do przedmieść Wyszkowa – Rybienka Leśnego. Ta dzielnica musiała być założona i po części zabudowana już przed wojną, bo zachowały się liczne drewniane wille, których nie powstydziłby się ani Otwock, ani Milanówek. Podziwiając secesyjną zabudowę Rybienka dojechaliśmy do wciąż remontowanego starego mostu w Wyszkowie i przecisnąwszy się nim na drugą stronę ruszyliśmy wzdłuż, tym razem prawego brzegu Bugu z powrotem na zachód – w kierunku Serocka. Zatrzymaliśmy się na chwilę przed pałacem w Rybienku Starym, ale nie jest on udostępniony do zwiedzania, więc ruszyliśmy dalej podziwiać rozlewiska Bugu. Jechaliśmy lokalną drogą, starając się nie oddalać bardzo od rzeki. Między wsiami Gulczewo, a Somianką rozciąga się las, który przemierzaliśmy z przyjemnością, chronić się w jego cieniu przed palącym tego dnia słońcem. 

Las w okolicy Gulczewa i Barcic.
W Somiance zatrzymaliśmy się koło klasycystycznego kościółka, natomiast nie odnaleźliśmy miejscowego dworu, który jak się okazuje (dopiero teraz wypatrzyłem go na mapach Googla) znajduje się tuż obok i przy odrobinie szczęścia możliwe jest jego zwiedzenie, którego na pewno jest wart.
  Z Somianki powróciliśmy w dolinę Bugu. (Wyjeżdżając ze wsi w kierunku rzeki droga opada stromym i wysokim zboczem tej doliny) i dojechaliśmy do wsi Barcice, rozłożonej nad samym brzegiem rzeki. W centrum wsi wznosi się dwieściepięćdziesięcioletni drewniany kościółek otoczony potężnym parkanem z kamieni. 

 
XVIII - wieczny kościół w Barcicach...

Przed kościołem trwa równie stara dzwonnica, a w centralnym punkcie niespotykanego, wiejskiego parku stoi słup - kapliczka z wyrzeźbioną Matką Boską. Kapliczka prawdopodobnie również pochodzi z XVIII wieku. Mi ta rzeźba z racji na swój kształt przywiodła na myśl przedchrześcijańskie przedstawienie ówczesnych bogów.


   
... a tu kapliczka naprzeciw kościoła.

Na obiad zatrzymaliśmy się w gościnnej  agroturystyce „Dom nad Wierzbami” w Jackowie, gdzie właścicielka poczęstowała nas świetnymi pierogami. Następnie zwiedziliśmy neogotycki kościół w Popowie Kościelnym. Jego smukła sylwetka z czerwonej cegły malowniczo góruje nad nadburzańskimi rozlewiskami. 
 
 Widok na Popowo Kościelne.
 Rozlewiska Bugu.

W tym samym Popowie Kościelnym chcieliśmy zwiedzić XIX - wieczny pałac, w którym obecnie mieści się Ośrodek Szkolenia Służby Więziennej. Niestety akurat tego dnia budynek był zamknięty dla turystów. Położonego w tym samym kompleksie pałacowo – parkowym Zakładu Karnego nie chcieliśmy zwiedzać.
 

 Dosyć zachęcające wyposażenie jak na zakład karny...

W Popowie odbiliśmy od rzeki Bug i na skróty, przez las, minąwszy szosę Wyszków – Serock ruszyliśmy w kierunku Narwi. Nieco błądząc po lesie, (w dużej części pociętym na działki letniskowe), wyjechaliśmy w końcu na rozległe, malownicze, śródleśne pola wsi Stawinoga. Po kilku minutach jazdy byliśmy już nad Narwią. Ruszyliśmy wałem przeciwpowodziowym w górę rzeki, szukając miejsca na nocleg.
 
 W poszukiwaniu miejsca na obozowisko. Z góry lepiej widać...
 
Obóz rozłożyliśmy nad Jeziorem Stawinoga, które jest starorzeczem Narwi, a od rzeki oddziela go tylko wał przeciwpowodziowy. Miejsce najwyraźniej cieszy się uznaniem wśród wędkarzy, bo niemal wszystkie zejścia do wody zastawione były wędkami.,
  Kolejnego – trzeciego już dnia – Znad jeziora Stawinoga wyruszyliśmy przez las do miejscowości Zatory. Tu znów nie udało się nam zwiedzić miejscowego dworu; a XVIII-wieczny kościół zobaczyliśmy tylko z zewnątrz. Nie tracąc czasu więc, ruszyliśmy ładną drogą wiodącą przez las, do celu naszej wyprawy – do Pułtuska. 

 
Pieszo - rowerowy most w Pułtusku.
 
  Dotarliśmy tam już dobrze po południu. Najpierw ruszyliśmy na zamek, którego, jak się okazało także się nie zwiedza – bo jest to hotel. 

 
 Uwaga! W pułtuskim zamku straszy!!!

W zabudowaniach podzamcza natknęliśmy się jednak na maleńką wystawę dawnej broni, o której ze swadą i znawstwem opowiadał organizator tejże wystawy. Pan Mariusz Kubisz – szlachcic z Pułtuska, odziany w obowiązkowy kontusz, z szablą przy boku i podkręconym sumiastym wąsem, przybliżył nam nieco tajniki szermierki, wzbogacając i tak ciekawy wykład króciutkim pokazem swych umiejętności w posługiwaniu się szablą. (pultuszczak.pl, Rycerz z pułtuskiego zamku.)
Kolejny raz przekonałem się, że interesujące muzeum nie musi być bogate w eksponaty, wystarczy kustosz z wielką pasją i odrobiną erudycji.

 



Przyśpieszony kurs szermierki.

  Zupełnym przeciwieństwem jest Muzeum Regionalne w wieży stojącej samotnie na Rynku. O ile Wieża jako taka jest świetnym reliktem i malowniczym budynkiem, o tyle wystawa wewnątrz, którą ogląda się bez opowieści przewodnika, to kompletna klapa. W gablotach są co prawda ciekawe eksponaty obrazującą długą i burzliwą historię Pułtuska i okolic, ale ewidentnie dla twórców ekspozycji dzieje muzealnictwa skończyły się gdzieś tak w połowie XX wieku…
  Aby podbudować morale, po zapoznaniu się z ofertą Muzeum Regionalnego, poszliśmy na obiad do pobliskiego baru Okruszek. A tu znów miłe zaskoczenie: Dwudaniowy obiad, (dla czworga wycieńczonych pedałowaniem głodomorów), którym posililiśmy się do syta i z przyjemnością, kosztował nas w sumie coś koło pięćdziesięciu złotych!
  Po obiedzie pokręciliśmy się jeszcze trochę po miasteczku. Okazało się, że nie bez kozery jest ono zwane mini – Wenecją. 



 Gondola w Pułtusku - "Małej Wenecji"


Mogło by też w tym duchu nazywać się namiastką Rzymu! 

Pułtuskie Koloseum.

Albo i Meksyku! Zwłaszcza, gdy trafi się na przykład na zaplecze północnej pierzei Rynku, gdzie kryją się miejscowe slumsy. Tu golizna czerwonych murów odartych z resztek pudrującego rzeczywistość tynku, straszy zbłąkanego przechodnia uderzającą namacalnością biedy, brzydoty i stagnacji. Nie robiłem tu zdjęć. Nic by z nich nie wyszło. A ponadto tubylcy nas obserwowali i aparat byłby nie na miejscu. Chcecie poczuć gęsią skórkę? Wejdźcie w podwórka uroczych kamieniczek stojących na północnej pierzei pułtuskiego rynku.
  Ale nie musicie tego robić, natomiast trzeba zajrzeć do ogromnej bazyliki zamykającej rynek od zachodu. To gotycka perełka z barokowym, dosłownie złotym ołtarzem głównym! Ale warto też zwrócić uwagę na ambonę w kształcie łodzi, stalle dla najznamienitszych wiernych, czy liczne płyty z epitafiami, świadczące o bogatej i długiej historii świątyni. Koniecznie do obejrzenia i zachwycenia się.
  Poza tym miasteczko bardzo przyjemne. Wszędzie knajpy, restauracje, bary, zielono, dużo kwiatów, na ogół zadbane elewacje. Miło pospacerować. Ceny – jak stwierdziłem – przystępne, a turystów nie za dużo. Dla warszawiaków Pułtusk jest miejscem idealnym na weekendowy wypad. Nie wiem tylko jak z bazą noclegową, bo my przed wieczorem wyruszyliśmy za miasto – nad Narew - szukać miejsca na kolejny nocleg.
   Rozbiliśmy się na dziko, nad rzeką, za wsią Ponikiew. I jak prawie zawsze trafiliśmy na piękne miejsce do rozbicia obozowiska: maleńki skrawek trawy wciśnięty między brzeg, a las sosnowy porastający miejscowe wydmy.

 

A na deser pieczony chlebek z kabanosami.
 
  Wreszcie mieliśmy trochę czasu, rozpaliliśmy więc ognisko i ugotowaliśmy na nim kolację; mogliśmy nacieszyć się swobodą i otaczającą nas naturą. Nie bardzo chciało nam się jedynie korzystać z uroków kąpieli w Narwii. Chociaż rzeka niezmiennie piękna i zachęcająca, ale drastycznie się ochłodziło, więc aby wskoczyć do wody trzeba było mieć dużo samozaparcia. 

 

Obóz nad Narwią zwinięty. Czas w drogę powrotną.
 
  Kolejnego dnia wyruszyliśmy już dobrze po południu w drogę powrotną.
  Z Pułtuska, jadąc lasem równolegle do szosy Pułtusk – Wyszków, dotarliśmy do wsi Gładczyn, gdzie niszczeje opuszczony dwór z końca XIX.
  Następnym obiektem wartym obejrzenia był wiatrak koźlak nieopodal wsi Pniewo. Ale stał on na zasianym polu, a nie mamy zwyczaju deptać zboża, więc obejrzeliśmy go tylko z daleka.
  W pobliskim Pniewie zajrzeliśmy do neogotyckiego potężnego kościoła, którego wystrój stanowią między innymi nowożytne freski z motywami kurpiowskimi. 

 
... A tu z kolei jak w Toskanii... Kościół w Pniewie
 
  W Pniewie działa także Kuźnia Kurpiowska, gdzie miejscowi aktywiści starają się kultywować tradycje kurpiowskie i przybliżać je zwiedzającym. Niestety, pech nas podczas naszej wyprawy nie opuszczał: pani, która opiekuje się izbą regionalną zachorowała i nie było nikogo, kto mógłby nas wpuścić do środka.
  Kolejny wiatrak stojący pomiędzy wsiami Nowe i Stare Wypychy również stał w zbożu, więc też nawet się do niego nie zbliżyliśmy. 

 
Jeszcze kilka lat i takie obrazki znikną bezpowrotnie...
 
  Na noc rozłożyliśmy namiot na maleńkiej leśnej polanie w pobliżu wsi Wielątki. To była ostatnia noc naszej wyprawy. Musieliśmy więc rozpalić małe ognisko, na którym ugotowaliśmy kolację, ażeby z godnością i uroczyście zakończyć nasze drugie mazowieckie peregrynacje.
  Nad ranem zaczął padać deszcz. Koło południa stwierdziliśmy że nie możemy dłużej czekać na przejaśnienie i zebraliśmy nasze obozowisko w strugach deszczu. Przemoczeni pomknęliśmy zaplanowaną drogą przez Wyszków, następnie zupełnie nieplanowo pobłądziliśmy w północnym skraju Puszczy Kamienieckiej. Aż w końcu, ciągnąc pieszo rowery przez piachy, wzdłuż torów kolejowych relacji Wyszków – Tłuszcz dotarliśmy do Mostówki. A stamtąd, już bez większych przygód, przez tenże Tłuszcz wróciliśmy do domu.
  Zdecydowanie podczas tegorocznej wyprawy prześladował nas pech. Większość atrakcji turystycznych, na które natykaliśmy się po drodze akurat była niedostępna. Być może również nie wystarczająco się przygotowaliśmy do tego wyjazdu, ale tak naprawdę to ja lubię ten żywioł i dozę niespodzianki, która nadaje takim wypadom kolorytu. Nacieszyliśmy za to zmysły urokami natury, a do miejsc wartych zwiedzenia, których nie dane nam było obejrzeć, będziemy mieli powód jeszcze raz wrócić. 


Tak z grubsza wyglądała nasza wyprawa rowerowa w 2018 roku Choiny - Pułtusk.

11 maja 2018

Koza, która ogrzewa dom.

Koza, która ogrzewa dom.

Pierwszy raz z pojęciem „ogrzewanie kominkowe” spotkałem się prawie czterdzieści lat temu, na wycieczce do zamku w Malborku. Byłem wtedy dzieckiem, ale pamiętam opowieść pani przewodnik o tym, że wielkie zamczysko było ogrzewane powietrzem przepływającym przez kamienie ułożone na piecach gdzieś tam w podziemiach warowni. Niemal dwadzieścia lat później, bodajże w Krościenku zobaczyłem jak tego typu ogrzewanie działa w praktyce. Pojechaliśmy tam na ferie. Mieszkaliśmy na stancji w starej, chyba przedwojennej willi i okazało się, że była ona ogrzewana powietrzem znad potężnego kominka. A w budynku było co najmniej kilka pokoi do wynajęcia. Zaskoczyło mnie, że tak duży dom można ogrzać kominkiem.
  Później trochę się interesowałem tematem i ze zdziwieniem skonstatowałem, że również w zimnej Skandynawii tradycyjne domy były często ogrzewane centralnie umieszczonymi żeliwnymi piecami – tak zwanymi kozami.
  Zresztą i polskie wiejskie chaty miały dokładnie takie samo rozwiązanie. Z tym, że z rozmów ze starszymi ludźmi, którzy wychowali się w takich chałupach wynika, że owszem – chałupę dało się jako - tako piecem kaflowym ogrzać, ale i tak najlepiej miał ten z domowników, który spał bezpośrednio na piecu, bo w dalszej części domostwa woda nad ranem zamarzała w wiadrze… 



Tradycyjny piec kaflowy wciąż służący do ogrzewania chałupy, w której spędziliśmy sympatyczny zimowy weekend na suwalszczyźnie.

Jak to było możliwe, że w zamczysku o ogromnej kubaturze, potężnych murach zbudowanych z zimnych z natury cegieł można było utrzymać komfort termiczny paląc w oddalonych od komnat piecach, a w wiejskiej chacie zbudowanej z ciepłych – by się zdawało - bali drewnianych ten komfort kończył się tuż za piecem? Okna w obu przypadkach były beznadziejnie izolowane, więc tu różnic być nie mogło… I tu kłania się bezwładność cieplna cegły i drewna. Cegła raz nagrzana kumuluje w sobie energię i powoli oddaje ją czyniąc otoczenie przyjemniejszym termicznie przez długie godziny. Drewno dobrze izoluje, ale nie nagrzewa się i energii cieplnej w nim zawartej jest bardzo niewiele. Dlatego w drewnianym budynku, gdy ogień wygaśnie, dość szybko robi się zimno.
   Mój domek jest ceglany… Założyłem więc, że będzie miał przyzwoitą bezwładność cieplną. To było jedną z głównych przesłanek, żeby zastosować nietypowy (jak na nasze doświadczenia, które nauczyły nas, że domu bez wodnej instalacji CO nie da się użytkować) system ogrzewania. Drugą przesłanką była niewielka kubatura domu. Razem z poddaszem budynek ma około stu trzydziestu metrów kwadratowych. Łatwo w internecie znaleźć przeliczenie, że na ogrzanie takiej powierzchni (przy standardowej wysokości pomieszczeń i odpowiedniej izolacji termicznej) wystarczy piec dający piętnaście - szesnaście kilowatów ciepła.
  Mimo to wcale nie byłem pewien, że wszystkie te informacje, które posiadłem na temat ogrzewania okażą się w praktyce prawdziwymi. Mimo to na etapie przebudowy domu postanowiłem zawierzyć swojej wiedzy i intuicji i nie zbudowałem instalacji centralnego ogrzewania. Postawiłem na potężną, szesnastokilowatową żeliwną kozę dobrej norweskiej produkcji. I postanowiłem, że to ona będzie źródłem ciepła w moim domu. Koza waży 340 kilo, wygląda dosyć stylowo i stoi w centralnym punkcie domu, na ceglanej podmurówce. Ma szybki, przez które widać płomienie i może robić za wdzięczny mebel. Umieszczona jest przy dużej ścianie kominowej, która jest wymurowana z pełnej cegły i służy również jako grzejnik. Ponadto te ceglane, nietynkowane ściany komina i szafki, ceglane parapety i żeliwna koza są – można tak powiedzieć – elementami ozdobnymi w naszej kuchni i salonie. 


  
 A to moje źródło ciepła.
Szafka wymurowana naprzeciw komina podtrzymuje podciąg stropu, kumuluje ciepło i jest według nas elementem ozdobnym. Krótko mówiąc - wielofunkcyjny mebel!

Koza bezpośrednio ogrzewa salon i kuchnię, które stanowią jedno pomieszczenie. Z kuchni jest szerokie przejście do przedpokoju, który również pobiera ciepło bezpośrednio od pieca.
  Sypialnie na poddaszu są ogrzewane przez ciepło pochodzące z żaroodpornej rury kominowej. Rura ta jest umieszczona w szerokim przewodzie kominowym, z którego gorące powietrze grawitacyjnie jest rozprowadzone do poszczególnych pokoi poprzez krótkie kanały umieszczone pod sufitem.
  Pierwsze doświadczenia z ogrzewaniem – jeszcze w czasie budowy nie były zbyt optymistyczne. Gdy zimą przyjeżdżaliśmy do wyziębionego domu na dwa lub trzy dni warunki były mocno spartańskie. W domu – i to tylko na dole - zaczynało być w miarę ciepło dopiero pod koniec naszego w nim pobytu – właśnie trzeciego dnia. Trochę optymistyczniej zrobiło się, kiedy spędziliśmy w nim tydzień w ferie zimowe. I okazało się, że rzeczywiście od trzeciego dnia, po porządnym napaleniu w piecu temperatura osiągnęła stabilny, akceptowalny poziom.
 

Wiejska siłownia. Zbieram chrust na przyszłą zimę. Tu akurat zbieram to, co wyciachały bobry. 

Dzisiaj, po dwóch zimach (chociaż rzeczywiście niezbyt srogich) uważam, że ogrzewanie kominkowe jest rozwiązaniem do zaakceptowania, chociaż niesie za sobą pewne niedogodności.
  Podstawowym oczywistym minusem jest konieczność podkładania do pieca. Czyli najlepiej by było, aby w domu ciągle ktoś był. W praktyce w codziennym użytkowaniu nie jest to aż takie dolegliwe. W końcu wieczorem wszyscy wracamy do domu i wystarczy wtedy napalić, by było w porządku.
  Do samego faktu przynoszenia drewna i nakładania można się przyzwyczaić. Żyjąc na wsi życia nie spędza się w mieszkaniu, ale raczej w obejściu, wykonując w nim różne czynności, a przynoszenie drewna jest po prostu jedną z nich. Nic takiego. Ale zimowe wyjazdy to jest problem organizacyjno – logistyczny. Albo ktoś musi pilnować „domowego ogniska” albo trzeba, narażając się na koszty, włączyć ogrzewanie elektryczne podtrzymujące temperaturę.
  Drugą niedogodnością jest bałagan, który robi się podczas przynoszenia opału i podkładania. No i na to rady nie ma. Więc albo ktoś to zaakceptuje, albo nie może mieć ogrzewania kominkowego.
  Oczywistą zaletą natomiast takiego ogrzewania jest praktycznie darmowe ciepło. (To znaczy jeśli ktoś ma dostęp do darmowego drewna). 

 
 A to sterta uzbierana na najbliższą zimę. Po pokrojeniu - żeby przetrwać mrozy - musi tego być dziesięć - dwanaście metrów.

A dla mnie równie istotną zaletą jest poczucie niezależności. Jakże mnie przez wiele lat uwierała świadomość, że mój dostawca gazu, którym się odgrzewałem, bezkarnie robi mnie w konia! Te kolejne wymyślne pozycje na rachunkach, aby tylko uwiarygodnić kolejną podwyżkę! Nie sama cena mnie tak irytowała, ale właśnie te pokrętne tłumaczenia. Brrrr! Z perwersyjną wprost satysfakcją zerwałem z nimi umowę i zakończyłem współpracę!
  Ponadto żywy płomień w domu daje jednak szczególny nastrój i takie ciepło, które ogrzewa również duszę.
  Podsumowując: nie żałuję, że wykonując instalację grzewczą poszedłem na skróty – i wróciłem właściwie do dawnych rozwiązań. Bo w połączeniu z aktualnymi technikami termoizolacji (grubość i jakość ocieplenia, szczelna stolarka okienna itd.), te tradycyjne i proste rozwiązania okazują się zupełnie wystarczające. Czego mój dom jest
przykładem.