Mimo późnej jesieni pomidorki koktajlowe i bazylia wciąż cieszą oczy i podniebienie...
Dlaczego lubię gryźć ziemię?
Ostatnio zaskoczył mnie kolega (pochodzący ze wsi) mówiąc, że jego ziemia brzydzi. Uważa ją za brudną i dotykanie jej kojarzy mu się z grzebaniem w nieczystościach. Oniemiałem. Nie sądziłem, że można mieć takie podejście do ziemi. Dla mnie jest ona czymś świętym, lubię ją dotykać, lubię jej zapach, a to że rodzi uważam za cud. Odkąd sięgam pamięcią uprawiałem swoje zagonki i długo było dla mnie oczywiste, że każdy wprost marzy aby swoją grządkę mieć. I dawno temu na wsi pod Warszawą, gdzie się wychowałem, niemal wszyscy jakiś skrawek ziemi uprawiali.
A potem wywalczyliśmy sobie nowe czasy, ludziom zaczęło się żyć lepiej i zagonki ustąpiły miejsca gustownym trawnikom.
Ale ja wolę buraki, ziemniaki, marchewką i pomidory, cieszę się więc, że wyprowadziłem się na prawdziwą wieś, gdzie trawa nie zarosła jeszcze wszystkiego. (Chociaż zdobywa kolejne przydomowe ogródki).
Mam wrażenie, że najważniejsze, co mnie w uprawie ziemi pociąga, to poczucie sprawczości oraz stosunkowo szybka, konkretna, namacalna nagroda, którą otrzymuję za swą pracę.
Nie za bardzo wiem co z takiej dyni zrobić, ale wygląda okazale.
Czuję się demiurgiem rzucając w marcu ziarna w pozornie martwą ziemię, (a nawet martwą podwójnie, bo martwą ze swojej istoty, a ponadto dopiero co rozmrożoną po zimie), a gdy jednak wiem, co wydarzy później… Bo za kilka dni, lub najdalej tygodni, te ziarna rozepchną i rozchylą grudy tej już cudownie ożywionej martwoty i mniej lub bardziej spektakularną zielonością zaznaczą swoje istnienie.
Jest połowa maja; chrzan już kwitnie, truskawki prawie też, ale na gołej ziemi widać głównie bób.
I pochylam się nad jeszcze bladym, pomarszczonym, świeżo wyklutym bobem, który pchany niezrozumiałą siłą, nie bacząc na poranne przymrozki, nawet na przypruszający go czasem śnieg, konsekwentnie szuka tych życiodajnych promieni, które uruchomią w nim proces prostowania się, mężnienia i stawania się wczesną wiosną jedną z potężniejszych roślin na rabatce. Cieszę oczy jego postępami i jestem z niego dumny, i z siebie jestem dumny, że to moje dzieło, że dałem mu tę szansę, możliwość i warunki.
Minęły kolejne dwa tygodnie - bób nadal dominuje.
A marchewka – słodka królowa warzywniaka, niodzowna i ulubiona w każdej chyba kuchni. Wzrasta w tym samym czasie co bób, choć posiana jest jeszcze wcześniej. (Niektórzy wysiewają ją, tak jak pietruszkę, jeszcze jesienią). Ja robię to wiosną za względów organizacyjnych. Wiosną rozsypuję kompost, naturalny nawóz, przekopuję całe poletko, wydeptuję ścieżki i wyznaczam grządki, więc założone jesienią zagonki by mi zawadzały.
Marchewka na początku swego życia jest - inaczej niż bób – na przegranej pozycji i dlatego budzi we mnie litość. Ledwo ją widać, a wzrastające w tym czasie chwasty już na dzień dobry ją przewyższają. A ponadto muszę większość tych bławych, efemerycznych siewek marcheweczki wyrwać. (Jak wzejdzie dobrze). Zniszczyć, dokonać selekcji i dać szansę tylko co którejś tam roślince, po to by miała za kilka miesięcy dużo miejsca dla siebie. Aby mogła swoim korzeniem rozrosnąć się, upchnąć dookoła siebie ziemię i wbić się w nią jak najdłuższym, jędrnym, pomarańczowym, słodkim klinem. Aby tak mogło się stać, marchewka nie może mieć za blisko konkurencji, bo każda z nich w efekcie urośnie wielkości ołówka. Dlatego muszę być bezwzględny – chociaż wtedy, wczesną wiosną, wydaje się to wyrywanie wątłych ździebełek szczytem okrucieństwa.
Zdjęcie z 20 maja. Marchewka już przerwana i pierwszy raz okopana. Pomidorów - samosiejek nie miałem sumienia wyrwać i to był błąd, bo zachwaściły całą grządkę.
Obok marchwi rządek cebuli. Podobno warzywa lubią swoje sąsiedztwo.
Podobnie, bez zmrużenia oczu muszę dokonać także selekcji, na przykład wśród pietruszki, buraków i innych sianych z ręki, bezpośrednio do ziemi, warzywek.
...tak wyglądają późną jesienią - tuż przed zbiorem.
No właśnie: „siane do ziemi”. Bo tak naprawdę zacząłem swoja opowieść o uprawie ogródka od środka, a nie od początku. (O ile w ogóle można w ogrodnictwie określić jakiś początek). Bo rok w ogródku warzywnym zaczyna się jeszcze wcześniej – gdzieś w połowie lutego. Wtedy – na dworze bywają mrozy, zawieje, zaspy i bałwany – a u mnie, na parapecie pojawiają się pojemniczki, w które wsiewam sałatę, pomidory, kapusty, selery, pory, kalarepy… i może coś jeszcze. One sobie po kilku dniach (sałata) lub po tygodniu (kapusty), po dwóch (pomidory, selery), lub i po czterech (pory) kiełkują i na oknie robi się świeżo - zielono i już wiadomo, że zima musi się za chwilę skończyć. A praca w ogrodzie musi się zacząć, choć sam ogródek często jeszcze skuty mrozem. Ale roślinki trzeba już podlewać, a w momencie, gdy wyrośnie im między liścieniami listek, należy przynieść do domu kubeczki z ziemią i rozdzielając gęstą, poplątaną i zbyt wybujałą kępę, poprzesadzać (popikować) delikatne sadzonki do tych kubeczków. Aby w nich dalej rosły pojedyńczo, miały więcej miejsca i gdy w kwietniu, maju wysadzi się je w końcu na przygotowaną grządkę, były już dorodną, podrośniętą młodzieżą, która będzie w stanie poradzić sobie z atakującymi ją agresywnie chwastami, suszą czy gwałtownymi ulewami i innymi przeciwnościami losu.
Odchowane sadzonki czerwonej kapusty, sałaty i kalarepy.
A chwasty wtedy rosną już jak szalone. Mając ogródek może stumetrowy – i powiedzmy - poświęcając każdego dnia godzinę na pielenie mógłbym pielić na okrągło: skończyć z jednej strony i zaczynać od początku. Do tego jeśli są susze – codzienne podlewanie. Nie specjalnie obfite, ale jednak najlepiej nie dać ziemi wyschnąć, bo później woda nie wsiąka, spływa po suchym piasku gdzieś w zagłębienie i mimo, że się podlewa całą powierzchnię - w rezultacie mokre są tylko fragmenty. (dotyczy piasków)
Ponadto już w maju zaczyna się wspomniane przerywanie: bardziej niż serce, że się niszczy większość zasiewu, bolą plecy i nogi od niewygodnej pozycji. A wcześniej - z końcem kwietnia trzeba wysadzić ziemniaki.
Ziemniaki wyrosły i czekają na okopanie.
Jak się będzie je za około miesiąc redlić, to akurat wysieje się także fasolę, wysadzi pomidory i posieje ogórki. Koniecznie po „Zimnej Zośce”, czyli drugiej połowie maja.
Sadzonka cukinii.
Jeszcze cukinia – to jest naprawdę super roślina! Może dynia. I jeszcze pewnie inne rzeczy rosną w ogródku, ale człowiek nawet nie ma czasu im się przyjrzeć, bo w kółko pieli. Okopuje te, które tego wymagają. (te, w których zależy nam na korzeniu). Zwykle robi się to ze dwa razy, a jak solidnie pada to i cztery, bo deszcz skutecznie zmywa ziemię, a jak się taką cebulę, czosnek, a nawet i rzodkiewkę okopie, to będzie miała obfitsze kształty.
Nie urośnie sama nawet rzodkiewka. Dopiero jak się ja opieli i obsypie, będzie można się nacieszyć jej smakiem. Obok sadzonki bazylii. Początek maja pod folią...
No trochę zajęcia jest. Z trawą na pewno łatwiej… Ale satysfakcja i efekty są nie do porównania! W tym roku pierwszą sałatę (spod folii) jadłem już w połowie maja.
...obok rzodkiewki - sałata i pomidor. W poprzednim roku mniej - więcej o tej porze załatwił mi je mróz.
Tak samo rzodkiewkę. I sałata z ziemi, nie z chemicznej kolby, bez oprysków, chrupka, konkretna w smaku. Tak jak i inne warzywa. I nawet już nie chodzi o aspekt zdrowotny. Bo nie sądzę, że będę żył jakoś zauważalnie dłużej, niż koledzy, którzy sami sobie nie hodują pożywienia… zresztą - to ciężko chyba zmierzyć. Ale chodzi o to, jak to jedzenie smakuje: sałatka z pomidorów z cebulką i bazylią, czy ogórek małosolny do kanapki. Warzywa swojskie są bardziej esencjonalne, pełniejsze w smaku, pachnące; marchewka schrupana z ogródka jest słodka i rześka, można ja potraktować jak deser, a leczo zrobione z własnej cukinii – toż to prawdziwa euforia… no dobrze, tu pojechałem, bo być może akurat kupna cukinia smakuje tak samo, jak moja… Nie wiem. Nigdy nie jadłem. Ale swojskość innych warzyw poznam z zamkniętymi oczami.
W każdym razie uwielbiam to rośnięcie, tą atmosferę niepewności przy zbiorach… ile ziemniaków wykopię spod krzaka? Czy wystarczy ogórków do kiszenia na zimę? Czy w słonecznikach będą ziarnka?
Za gęsto wysiane słoneczniki pędzą do słońca. A jesienią i tak nie mam nawet czasu ich sobie poskubać.
Pewnie, że gdybym miał wycenić godziny pracy w ogrodzie, to te moje warzywa byłyby chyba na wagę złota. Ale przecież kto wycenia całe swoje życie i zastanawia się ile traci wtedy kiedy nie zarabia? To przecież byłoby szaleństwo.
A jak już miałbym się załamać, że się nie wyrabiam, to mogę sobie naparzyć melisy na uspokojenie.
A do tego praca w ogrodzie daje wytchnienie, oderwanie od rzeczywistości, może być jak terapia. Może te endorfiny, które się podczas ogrodowych zajęć wydzielają są równie cenne, jak owoce…, a raczej warzywa tej pracy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz