BLOG O ŻYCIU NA WSI

24 października 2018

ROŚLINA NUMER 1 – JAGODA KAMCZACKA

ROŚLINA NUMER 1 – JAGODA KAMCZACKA

 



  
 Jagoda kamczacka wydaje liczne, wczesnowiosenne owoce.

O jagodzie kamczackiej usłyszałem od znajomego, który miał taki krzak u siebie na działce. Chwalił, że to roślina nie wymagająca, dobrze owocująca, odporna na choroby. Namawiał mnie, abym ją sobie posadził. Przekonałem się do niej jednak dopiero, gdy zobaczyłem ją na własne oczy: Były to potężnie rozgałęzione, gęste krzewy, wyższe nawet ode mnie. Oglądałem je w środku lata, więc owoców już nie miały, ale podobno były ich ilości nie do przejedzenia.
  Działkę znajomy ma koło Rawy Mazowieckiej – gleba trzecia klasa, jak się pozostawi na ziemi grabie - dostaną korzeni i urosną.
  Ale skusiłem się i kupiłem sobie dwie kamczatki. (Muszą być co najmniej dwie, bo zapylają się krzyżowo). Posadziłem je blisko stawu, bo lubią wilgoć. Zanim posadziłem wykopałem doły, takie na pół metra. Wsypałem do nich torfu pomieszanego z dobrą ziemią, na pół przepróchniałą korę sosnową (jagody dobrze się czują w ziemi o kwaśnym odczynie) i trochę kompostu. Było to cztery lata temu.
  W następnym roku nawiedziła nas ta straszna susza, która osuszyła moją studnię na podwórku i wiele upraw w całym  kraju.  Jagody ledwie ją przeżyły, chociaż starałem się podlewać.
  Dwa lata temu i w zeszłym roku późną wiosną przyszły wredne przymrozki i na krzaczkach zbyt wiele jagódek nie było. I wreszcie w tym roku wiosną pogoda była idealna, roślinki chyba się w końcu dobrze ukorzeniły i zdrowo podrosły oraz zaowocowały.

 

Owoce nadają się do bezpośredniego spożycia, ale jeszcze lepsze są na przykład w koktajlach.
 
  Moim zdaniem jagody nie są jakoś wybitnie smakowite. (Moja lepsza połowa uważa, że są – widocznie rzecz gustu). Mają smak słodko – kwaśny z nutą goryczki. Tak czy owak, jeśli nawet nie muszą wszystkim smakować zjedzone prosto z krzaka, to już na przykład zrobiony z nich koktajl jest naprawdę wyśmienity.
  Mimo, że specjalnie przygotowałem im grunt, w który je wsadziłem, to obawiam się, że na naszej, pobagiennej, jałowej glebie pewnie nigdy nie urosną takie wybujałe jak u mojego znajomego pod Rawą. Ale ja chyba też przyczyniłem się do tego, że zaczęły one rosnąć tak naprawdę dopiero w tym roku – cztery lata od posadzenia! Otóż podsypałem je nie całkiem przekompostowaną korą drzewną, a co gorsza - ściółkowałem je wiórami spod heblarki. A to już kardynalny błąd i rażąca głupota! Niestety dowiedziałem się o tym zbyt późno. O kompostowaniu i ściółkowaniu roślin będę musiał napisać chyba oddzielny artykuł, bo to wielki temat.
 Wracając do jagody kamczackiej: w różnych artykułach jest opisana jako roślina wybitnie odporna na mróz – i to prawda. Ale już to, że na mróz są odporne również jej kwiaty – to już niekoniecznie. Przynajmniej nie na taki mróz, jaki bywa wczesną wiosną w naszej okolicy. Kamczatka kwitnie bowiem bardzo wcześnie, wystarczy jej do tego dosłownie kilka dni dodatniej temperatury. I niestety  - jeśli nadejdą  później solidniejsze mrozy - to uszkodzą kwiatki. Z drugiej strony - to szybkie rozpoczęcie wegetacji powoduje, że owoce tego krzewu dojrzewają również bardzo wcześnie.

 Z dwu krzaczków widocznych na zdjęciach zebraliśmy ich w sumie około półtora litra.

Już w maju (gdy niektóre drzewa owocowe dopiero kwitną!) możemy cieszyć się pysznymi i na pewno bogatymi w witaminy jagodami. I jeśli już kamczatka zacznie owocować to robi to obficie.
  Ze zbieraniem jagód nie można czekać, gdyż po dojrzeniu opadają , także najlepiej je zbierać strząsając na rozłożone pod krzaczkami płachty. Na jednym krzaczku wszystkie owocki dojrzewają mniej więcej w tym samym czasie, więc zbieranie ich nie jest zbyt kłopotliwe. 

 

Wiosna w tym roku była wyjątkowa sucha i efekty widać  po owocach kamczatki.
 
  Moje doświadczenie jest takie, że jagody po zebraniu błyskawicznie się psują, (dużo szybciej niż na przykład borówki amerykańskie) i pewnie dlatego nigdy nie spotkałem się z surową jagodą kamczacką w handlu. Z kolei to, że nie można jej kupić w sklepie jest prawdopodobną przyczyną jej słabego rozpowszechnienia. A zważywszy na jej zalety (prosta uprawa, niewielkie wymagania glebowe, a zwłaszcza wczesne i obfite owocowanie) jagoda kamczacka mogłaby być zdecydowanie numerem 1 wśród naszych przydomowych owocowych krzewów!

Warzywa bez dopalaczy.

Warzywa bez dopalaczy.

 
Moich drobnych pomidorów w życiu nie zamieniłbym na te wypasione ze sklepu...


Na moim ogródku warzywnym nie używam chemii. Żadnych oprysków i żadnych sztucznych nawozów. Taką mam idee fixe. Uważam, że skoro mogę się nie podtruwać, to powinienem tę możliwość wykorzystać. Gdybym mieszkał w mieście, albo nie lubił pracy ogrodowej – wsuwałbym przemysłowe warzywka, aż miło! Ale skoro już wyniosłem się na wieś, to sadzę i pielęgnuję wszystko własnoręcznie – i korzystam z dobrodziejstw własnego ogrodu.

  Mikrosłatka z prawdopodobnie już ostatniego w tym sezonie zbioru.
 
Wydaje mi się, że nie jestem fanatykiem. Świetnie zdaję sobie sprawę, że od chemii stosowanej w rolnictwie nie ma odwrotu. Gdyby jej nagle zabrakło, to ludzkość otarłaby się o zagładę. Musimy mieć świadomość, że tylko dzięki nowoczesnym środkom wspomagającym uprawy, mamy tak obfite i zawsze udane zbiory - jak mamy. Gdyby nie miliony ton nawozów i tysiące litrów przeróżnych oprysków wylewanych na nasze pola – niewiele by na nich wyrosło.
  Ktoś powie, że przesadzam, że przecież sto lat temu ludzie również uprawiali ziemie, nie stosowali chemii i jakieś plony jednak mieli.

 

Kapusta wielkością nie powala - ale zapewniam, że smakiem - i owszem.
 
  To prawda: jakieś plony mieli. Na przykład w Polsce pszenicy przed wojną zbierano średnio trzykrotnie mniej, a ziemniaków dwukrotnie mniej z hektara niż obecnie, (podaję dane w mocnym przybliżeniu za Małymi Rocznikami Statystycznymi z lat 1939 i 2007). Taki wyśrubowany wynik otrzymujemy oczywiście nie tylko dzięki chemii, ale gdyby jej nagle zabrakło, to plony byłyby przez wiele lat dużo niższe, niż sto lat temu. Bierze się to stąd, że obecne gatunki hodowanych roślin są dużo bardziej wymagające i słabe. Gdyby ich nie zabezpieczyć przed chwastami, przed grzybami, bakteriami, owadami, nie pobudzić do wzrostu hormonami i nie zasilić zbilansowanymi precyzyjnie odżywkami – w elewatorach po jesiennych zbiorach znalazłoby się co najwyżej echo. Koszt pożywienia wzrósłby wielokrotnie, a zdesperowani, głodni ludzie zaczęliby krwawo walczyć o przetrwanie.      
  Dlatego świat skazany jest na chemię i będzie ona trafiała na nasze uprawy w coraz większych ilościach i nie ma od tego odwrotu.
  Świat jest skazany… ale ja? Niekoniecznie.

 
I późno jesienna rzodkiewka też niespecjalnie wybujała. Taka jest uroda własnych warzyw.
 
  No dobrze. To teraz z drugiej strony. Skoro te preparaty są takie świetne, że pozwalają nam podwoić albo i potroić plony, to może po prostu powinniśmy je polubić i pić kubłami! I będziemy po nich rośli zdrowo i obficie, jak te łany zbóż na polach…
  I na pierwszy rzut oka wygląda na to, że to jest słuszny pogląd… Mamy mnóstwo jedzenia. Nie głodujemy jak sto lat temu, więc nasza średnia długość życia wydłużyła się wspaniale! I jak do tej pory cała ta chemia jakoś nam nie zaszkodziła…

 

Chociaż pory jak kupne. Widocznie im u mnie dobrze.
 
  Tylko czy na pewno tak jest? Tak naprawdę nie wiemy, jak długo i w jakim zdrowiu byśmy żyli, jedząc produkty pochodzące z upraw bez chemii. Jest szansa, że jeszcze dłużej, niż obecnie. Ponadto w populacji pojawiają się jednak pewne symptomy, że z naszym zdrowiem coś jest nie tak. Myślę tu na przykład o wzroście ilości zachorowań na raka (w ciągu ostatnich trzydziestu lat liczba zachorowań zwiększyła się dwukrotnie – za portalem onkologia.org.pl). Znacznie też wzrosła ilość przypadków chorób układu krwionośnego, czy zachorowań na alergie.
  Czy skażenie środowiska i naszego jedzenia środkami wspomagającymi uprawy mają wpływ na te statystyki? Nie mam pojęcia i tak naprawdę chyba nikt tego nie wie. Ale jest to wielce prawdopodobne.

 Też korzystam z dobrodziejstw nowych odmian. To zdjęcie z połowy października. Dawniej o tej porze roku maliny były już tylko mglistym wspomnieniem.


  Jesteśmy częścią otaczającej nas przyrody. Jeśli przez miliony lat przystosowywaliśmy się do panującej w niej równowagi i nauczyliśmy korzystać z jej różnorodności, to zmiany które fundujemy sobie obecnie, prawdopodobnie rzutują na nasze życie. A podporządkowujemy sobie świat w sposób bezwzględny i totalny. 


Świat takiego rolnictwa odszedł bezpowrotnie. Pozostał jedynie u mnie we wsi.

Według mnie przerażający. Jednym opryskiem potrafimy zamienić żywy wszechświat zielonej łąki w martwą pustynię. Innym mordujemy cały złożony, różnorodny ekosystem owadów żyjących na naszych uprawach. Jeszcze innym powodujemy, że miliony roślinek wysianych na wielosethektarowym polu wzrastają, kwitną i wydają plon dojrzewający dokładnie w tym samym czasie. Kolejne substancje mordują tak przecież trwałe i odporne kolonie bakterii, wirusów, grzybów. Używamy specyfików pozwalających dłużej zachować świeżość zbieranych plonów. Do tego środki wspomagające i przyspieszające wzrost…i wiele, wiele innych. To wszystko prędzej czy później trafia na nasze stoły. Jeśli te specyfiki zabijają, niszczą, regulują, a także wspomagają tak wiele różnych organizmów, z którymi współżyliśmy na Ziemi od zawsze, to czy jest możliwe, że na nas akurat one nie wpływają? To jest po prostu niemożliwe. Według mnie wszystko, co robimy  otaczającej nas przyrodzie - w konsekwencji robimy również sobie. Owszem, nie wymieramy od tego z dnia na dzień. Ale podtruwamy się na pewno. Być może wciąż jeszcze ta suma pożytków i strat ze stosowania chemii w rolnictwie jest dla nas dodatnia. Ale nie jestem przekonany, że ten plus jest jakiś szczególnie wielki, a nie wykluczone, że w wielu indywidualnych przypadkach już jest ogromnym minusem. (Wielu z nas jest uczulonych na preparaty, czasem specyficzne cechy organizmu lub choroby narządów wewnętrznych mogą powodować ich nie tolerowanie). Najgorsze jest to, że kupując w sklepie pożywienie tak do końca nie wiemy, jakie związki chemiczne, inne niż naturalne, w nim się kryją. 
Każdy z nas ma na pewno listę produktów, których nie jada z powodu dolegliwości, które te produkty wywołują. A ile toksyn zjadamy nie zdając sobie z tego sprawy? Czy za kilkadziesiąt, czy kilkaset lat nasi potomni będą się nam dziwić, że mogliśmy być tacy bezmyślni, iż sami się wykończyliśmy?  Jeśli jacyś potomni po nas zostaną...
  I dlatego nie stosuję chemii. Świata tym nie zbawię, jakoś przesadnie zdrowy też nie jestem, ale jakieś zasady trzeba mieć.

 


Zaraz do kolacji schrupię ostatniego w tym roku świeżego ogórka.
 
  Jest jeszcze co najmniej jeden powód, dla którego unikam w uprawie wszelkich sztucznych preparatów. Napiszę o nim w następnym artykule i przestrzegam przed lekturą wszystkich, którzy już po tym wpisie uważają mnie za oszołoma! Ten drugi powód jest zupełnie odjechany! 














Dlaczego lubię gryźć ziemię?





 

Mimo późnej jesieni pomidorki koktajlowe i bazylia wciąż cieszą oczy i podniebienie...


Dlaczego lubię gryźć ziemię?

   Ostatnio zaskoczył mnie kolega (pochodzący ze wsi) mówiąc, że jego ziemia brzydzi. Uważa ją za brudną i dotykanie jej kojarzy mu się z grzebaniem w nieczystościach. Oniemiałem. Nie sądziłem, że można mieć takie podejście do ziemi. Dla mnie jest ona czymś świętym, lubię ją dotykać, lubię jej zapach, a to że rodzi uważam za cud. Odkąd sięgam pamięcią uprawiałem swoje zagonki i długo było dla mnie oczywiste, że każdy wprost marzy aby swoją grządkę mieć. I dawno temu na wsi pod Warszawą, gdzie się wychowałem, niemal wszyscy jakiś skrawek ziemi uprawiali.
  A potem wywalczyliśmy sobie nowe czasy, ludziom zaczęło się żyć lepiej i zagonki ustąpiły miejsca gustownym trawnikom.
  Ale ja wolę buraki, ziemniaki, marchewką i pomidory, cieszę się więc, że wyprowadziłem się na prawdziwą wieś, gdzie trawa nie zarosła jeszcze wszystkiego. (Chociaż zdobywa kolejne przydomowe ogródki).
  Mam wrażenie, że najważniejsze, co mnie w uprawie ziemi pociąga, to poczucie sprawczości oraz stosunkowo szybka, konkretna, namacalna nagroda, którą otrzymuję za swą pracę. 

 
 Nie za bardzo wiem co z takiej dyni zrobić, ale wygląda okazale.

Czuję się demiurgiem rzucając w marcu ziarna w pozornie martwą ziemię, (a nawet martwą podwójnie, bo martwą ze swojej istoty, a ponadto dopiero co rozmrożoną po zimie), a gdy jednak wiem, co wydarzy później… Bo za kilka dni, lub najdalej tygodni, te ziarna rozepchną i rozchylą grudy tej już cudownie ożywionej martwoty i mniej lub bardziej spektakularną zielonością zaznaczą swoje istnienie. 
 
 Jest połowa maja; chrzan już kwitnie, truskawki prawie też, ale na gołej ziemi widać głównie bób.

I pochylam się nad jeszcze bladym, pomarszczonym, świeżo wyklutym bobem, który pchany niezrozumiałą siłą, nie bacząc na poranne przymrozki, nawet na przypruszający go czasem śnieg, konsekwentnie szuka tych życiodajnych promieni, które uruchomią w nim proces prostowania się, mężnienia i stawania się wczesną wiosną jedną z potężniejszych roślin na rabatce. Cieszę oczy jego postępami i jestem z niego dumny, i z siebie jestem dumny, że to moje dzieło, że dałem mu tę szansę, możliwość i warunki.
 

 Minęły kolejne dwa tygodnie - bób nadal dominuje.
 
A marchewka – słodka królowa warzywniaka, niodzowna i ulubiona w każdej chyba kuchni. Wzrasta w tym samym czasie co bób, choć posiana jest jeszcze wcześniej. (Niektórzy wysiewają ją, tak jak pietruszkę, jeszcze jesienią). Ja robię to wiosną za względów organizacyjnych. Wiosną rozsypuję kompost, naturalny nawóz, przekopuję całe poletko, wydeptuję ścieżki i wyznaczam grządki, więc założone jesienią zagonki by mi zawadzały.
  Marchewka na początku swego życia jest - inaczej niż bób – na przegranej pozycji i dlatego budzi we mnie litość. Ledwo ją widać, a wzrastające w tym czasie chwasty już na dzień dobry ją przewyższają. A ponadto muszę większość tych bławych, efemerycznych siewek marcheweczki wyrwać. (Jak wzejdzie dobrze). Zniszczyć, dokonać selekcji i dać szansę tylko co którejś tam roślince, po to by miała za kilka miesięcy dużo miejsca dla siebie.
Aby mogła swoim korzeniem rozrosnąć się, upchnąć dookoła siebie ziemię i wbić się w nią jak najdłuższym, jędrnym, pomarańczowym, słodkim klinem. Aby tak mogło się stać, marchewka nie może mieć za blisko konkurencji, bo każda z nich w efekcie urośnie wielkości ołówka. Dlatego muszę być bezwzględny – chociaż wtedy, wczesną wiosną, wydaje się to wyrywanie wątłych ździebełek szczytem okrucieństwa.
 
 Zdjęcie z 20 maja. Marchewka już przerwana i pierwszy raz okopana. Pomidorów - samosiejek nie miałem sumienia wyrwać i to był błąd, bo zachwaściły całą grządkę.
Obok marchwi rządek cebuli. Podobno warzywa lubią swoje sąsiedztwo.
Buraki też już przerwane i okopane...
  
Podobnie, bez zmrużenia oczu muszę dokonać także selekcji, na przykład wśród pietruszki, buraków i innych sianych z ręki, bezpośrednio do ziemi, warzywek.
 

  ...tak wyglądają późną jesienią - tuż przed zbiorem.
 
No właśnie: „siane do ziemi”. Bo tak naprawdę zacząłem swoja opowieść o uprawie ogródka od środka, a nie od początku. (O ile w ogóle można w ogrodnictwie określić jakiś początek). Bo rok w ogródku warzywnym zaczyna się jeszcze wcześniej – gdzieś w połowie lutego. Wtedy – na dworze bywają mrozy, zawieje, zaspy i bałwany – a u mnie, na parapecie pojawiają się pojemniczki,  w które wsiewam sałatę, pomidory, kapusty, selery, pory, kalarepy… i może coś jeszcze. One sobie po kilku dniach (sałata) lub po tygodniu (kapusty), po dwóch (pomidory, selery), lub i po czterech (pory) kiełkują i na oknie robi się świeżo - zielono i już wiadomo, że zima musi się za chwilę skończyć. A praca w ogrodzie musi się zacząć, choć sam ogródek często jeszcze skuty mrozem. Ale roślinki trzeba już podlewać, a w momencie, gdy  wyrośnie im między liścieniami listek,  należy przynieść do domu kubeczki z ziemią i rozdzielając gęstą, poplątaną i zbyt wybujałą kępę, poprzesadzać (popikować) delikatne sadzonki do tych kubeczków. Aby w nich dalej rosły pojedyńczo, miały więcej miejsca i gdy w kwietniu, maju wysadzi się je w końcu na przygotowaną grządkę, były już dorodną, podrośniętą młodzieżą, która będzie w stanie poradzić sobie z atakującymi ją agresywnie chwastami, suszą czy gwałtownymi ulewami i innymi przeciwnościami losu.
 

 Odchowane sadzonki czerwonej kapusty, sałaty i kalarepy.

A chwasty wtedy rosną już jak szalone. Mając ogródek może stumetrowy – i powiedzmy - poświęcając każdego dnia godzinę na pielenie mógłbym pielić na okrągło: skończyć z jednej strony i zaczynać od początku. Do tego jeśli są susze – codzienne podlewanie. Nie specjalnie obfite, ale jednak najlepiej nie dać ziemi wyschnąć, bo później woda nie wsiąka, spływa po suchym piasku gdzieś w zagłębienie i mimo, że się podlewa całą powierzchnię -  w rezultacie mokre są tylko fragmenty. (dotyczy piasków)
  Ponadto już w maju zaczyna się wspomniane przerywanie: bardziej niż serce, że się niszczy większość zasiewu, bolą plecy i nogi od niewygodnej pozycji. A wcześniej - z końcem kwietnia trzeba wysadzić ziemniaki. 

 
 Ziemniaki wyrosły i czekają na okopanie.
 
Jak się będzie je za około miesiąc redlić, to akurat wysieje się także fasolę, wysadzi pomidory i posieje ogórki. Koniecznie po „Zimnej Zośce”, czyli  drugiej połowie maja. 
 
 Sadzonka cukinii.
 
Jeszcze cukinia – to jest naprawdę super roślina! Może dynia. I jeszcze pewnie inne rzeczy rosną w ogródku, ale człowiek nawet nie ma czasu im się przyjrzeć, bo w kółko pieli. Okopuje te, które tego wymagają. (te, w których zależy nam na korzeniu). Zwykle robi się to ze dwa razy, a jak solidnie pada to i cztery, bo deszcz skutecznie zmywa ziemię, a jak się taką cebulę, czosnek, a nawet i rzodkiewkę okopie, to będzie miała obfitsze kształty.
 
Nie urośnie sama nawet rzodkiewka. Dopiero jak się ja opieli i obsypie, będzie można się nacieszyć jej smakiem. Obok sadzonki bazylii. Początek maja pod folią...
 
  No trochę zajęcia jest. Z trawą na pewno łatwiej… Ale satysfakcja i efekty są nie do porównania! W tym roku pierwszą sałatę (spod folii) jadłem już w połowie maja. 

 
 ...obok rzodkiewki - sałata i pomidor. W poprzednim roku mniej - więcej o tej porze załatwił mi je mróz.
 
Tak samo rzodkiewkę. I sałata z ziemi, nie z chemicznej kolby, bez oprysków, chrupka, konkretna w smaku. Tak jak i inne warzywa. I nawet już nie chodzi o aspekt zdrowotny. Bo nie sądzę, że będę żył jakoś zauważalnie dłużej, niż koledzy, którzy sami sobie nie hodują pożywienia…  zresztą - to ciężko chyba zmierzyć. Ale chodzi o to, jak to jedzenie smakuje: sałatka z pomidorów z cebulką i bazylią, czy ogórek małosolny do kanapki. Warzywa swojskie są bardziej esencjonalne, pełniejsze w smaku, pachnące; marchewka schrupana z ogródka jest  słodka i rześka, można ja potraktować jak deser, a leczo zrobione z własnej cukinii – toż to prawdziwa euforia… no dobrze, tu pojechałem, bo być może akurat kupna cukinia smakuje tak samo, jak moja… Nie wiem. Nigdy nie jadłem. Ale swojskość innych warzyw poznam z zamkniętymi oczami.
  W każdym razie uwielbiam to rośnięcie, tą atmosferę niepewności przy zbiorach… ile ziemniaków wykopię spod krzaka? Czy wystarczy ogórków do kiszenia na zimę? Czy w słonecznikach będą ziarnka?
 

 Za gęsto wysiane słoneczniki pędzą do słońca. A jesienią i tak nie mam nawet czasu ich sobie poskubać.
 
Jeszcze bardziej uwielbiam sobie później zerwać tą kalarepę, poszukać pod liśćmi dojrzałych  truskawek, do ziemniaków dorzucić garść pachnącego zielonego kopru…
  Pewnie, że gdybym miał wycenić godziny pracy w ogrodzie, to te moje warzywa byłyby chyba na wagę złota. Ale przecież kto wycenia całe swoje życie i zastanawia się ile traci wtedy kiedy nie zarabia? To przecież byłoby szaleństwo. 








A jak już miałbym się załamać, że się nie wyrabiam, to mogę sobie naparzyć melisy na uspokojenie.
 
  A do tego praca w ogrodzie daje wytchnienie, oderwanie od rzeczywistości, może być jak terapia. Może te endorfiny, które się podczas ogrodowych zajęć wydzielają są równie cenne, jak owoce…, a raczej warzywa tej pracy.