BLOG O ŻYCIU NA WSI

30 grudnia 2019

Szlakami: Liswarty, Śląskich Zabytków Techiniki i Orlich Gniazd. Wakacje 2017.



Wakacyjna wyprawa w niewakacyjnym kierunku.
Szlakami: Liswarty, Śląskich Zabytków Techniki i Orlich Gniazd.


 
Wakacyjna wyprawa powinna być przygodą. Nie może być nudna, przewidywalna, Byłoby fajnie, gdyby pozostało po niej mnóstwo wrażeń. Staram się  sobie i moim dzieciom udowodnić, że przygoda może czekać tuż za rogiem: nie trzeba w jej poszukiwaniu lecieć samolotem na krańce Ziemi. Ziemia jest okrągła, każde miejsce może być jej krańcem: miejscem intrygującym, zaskakującym i pouczającym. Wszystko zależy od obserwatora – o tego co on umie dojrzeć wokół siebie. W wakacje 2017 roku postanowiliśmy odkrywać nietypowe miejsca na pograniczu województw łódzkiego, śląskiego i małopolskiego.
  Świat postrzegany z perspektywy rzeki jest zupełnie odmienny od tego widzianego z drogi, czy ścieżki. A polskie rzeki i rzeczki wciąż jeszcze płyną w miarę naturalnym korytem. 

 Liswarta.

I gdy jesteśmy na wodzie cywilizacja znika za zielonymi kurtynami szuwarów, trzcinowisk, wybujałych pokrzyw i dziesiątek innych krzaczorów zarastających brzegi. W miarę podróży po wodnej toni – najlepiej kajakiem - zapominamy o codzienności. Skupiamy się na pokonywaniu przeszkód: tu zwalona w nurt gałęziasta olcha, dalej nagłe wypłycenie, tu - przeciwnie - bystrzyny, za zakolem rozrzucone po dnie głazy... Nudno nie jest. 

 I znów się opalamy...

A jednocześnie musimy się pozachwycać niepowtarzalnością kolejnych rozlewisk, popodziwiać naturalne rzeźby nagich korzeni, zaskoczyć startującą do lotu kaczą rodziną. Pędząc z biegiem rzeki musimy dostrzec wśród zieleni białe jak śnieg płatki kwiatu powoju, fiolet żywokostu; tam gdzie nurt zwalnia i toń robi się ciemna - na tym głęboko brązowym tle na pewno rozłożą się zielone talerze grążela i żółte kule jego kwiatów. Jeśli nurt wiedzie poprzez łąki – poddajemy się życiodajnym promieniom słońca. Ale tylko na chwilę, bo już wpływamy w mroczny tunel ze splątanych nad głowami gałęzi olszyn. 

 ...wreszcie trochę cienia...

Spływ kajakowy już dla takich doznań jest świetnym relaksem. A jeszcze sama woda: swymi błękitami i szumem wycisza i uspokaja. Gdy za gorąco – wystarczy krok by się w niej znaleźć. Gdy trochę chłodno – można mocniej popracować wiosłem. To idealny trening. 

 Trzeba wyjść z kajaka i rozprostować kości.
 
  Zapewne dzięki temu, że rzeką nie przemieszczamy się na codzień, na spływie kajakowym można poczuć dotknięcie prawdziwej przygody. Zwłaszcza gdy się płynie rzeką, na której przez kolejne dni nie spotyka się właściwie innych kajakarzy. Wtedy naprawdę ma się wrażenie, że odkrywa się świat zupełnie dziewiczy… i coś w tym jest, zważywszy na przysłowie o nie wchodzeniu dwa razy do tej samej rzeki…
  Taką właśnie rzekę – marzenie wypatrzyłem na mapie i stwierdziłem: to jest miejsce na tegoroczne wakacje: Liswarta.


I jak tu ominąć te bystrzyny?

 Lewy dopływ Warty, bierze początek na Śląsku, kończy swój bieg na pograniczu województwa śląskiego i łódzkiego. Wcześniej w życiu o niej nie słyszałem. Sprawdziłem w Internecie, czy da się nią spłynąć i dzięki Internetowi znalazłem wypożyczalnię kajaków w Działoszynie i na trzy dni zamówiłem dwa kajaki. Spływ rozpoczęliśmy w Dankowie.
  Rzeka okazała się idealną na rodzinny, niewymagający, ale i ciekawy spływ. Wodę niosła w sobie czystą (mimo, że to Śląsk)… tak przepraszam Ślązaków, ale wciąż istnieje stereotyp, że Wasz region to zurbanizowany, doszczętnie zdegradowany teren, pełen kominów, hut i kopalni i to, że tam istnieje jeszcze życie, dla przeciętnego mieszkańca reszty Polski jest tak samo zaskakujące, jak życie na Marsie na przykład.
  Nurt nie jest zbyt wartki, ale w kilku miejscach znalazły się i bystrzyny. Może być pewien problem z małymi dziećmi, nie umiejącymi pływać, ponieważ nie ma zbyt wielu typowych wypłyceń i rozlewisk, żeby można się było swobodnie bezpiecznie potaplać, chociaż takie miejsca też się trafiają. Chociaż generalnie rzeki nie są najbezpieczniejszym miejscem do pływania, nawet te niewielkie. Korzystając z bezsprzecznych uroków kąpieli w rzece zawsze należy zachować rozsądek i nie ufać w pełni, ani rzece, ani swoim umiejętnościom.
  Podczas spływu zdarzało się nam przedzierać między zwalonymi kłodami, lub przemykać wspomnianymi bystrzynami – czy jak mówią na Roztoczu  - szumami - nad kamieniami, ale – jak na mój gust – nie było to uciążliwe ale raczej ekscytujące. 


Dosyć wiosłowania. Czas na prysznic!

Natomiast otoczenie rzeki jest nieustająco urokliwe. Płynie się zarówno między wysokimi brzegami, jak i przez rozlewiska (chociaż tych mniej). Brzegi na ogół porastają drzewa, ale zdarzyły się też i trzcinowiska, czy rozpostarte na wzgórzach łąki. Przepływa się również przez miejscowości (choć nieliczne) więc można się zaopatrzyć w konieczne produkty. Przez te trzy dni spływu trafiło się też kilka przeniosek. Zdarzyło się nam także minąć kilka innych fajnych atrakcji. Niedługo po wyruszeniu zatrzymaliśmy się przy dużym, murowanym z kamieni wapiennych stuletnim młynie, w którym obecnie działa elektrownia wodna.


Elektrownia wodna na Liswarcie w młynie z początku XX wieku.

Kilka kilometrów dalej minęliśmy zabudowania starego, zrujnowanego drewnianego młyna. Drugiego dnia przepłynęliśmy pod potężnym, kamiennym wiaduktem kolejowym, przywodzącym na myśl te na Suwalszczyźnie.


Pierwotnie most był stalowy, wybudowany w 1930 roku. Zniszczony we wrześniu '39 i odbudowany przez Niemców - stąd trafne skojarzenia z poniemieckimi wiaduktami na suwalszczyźnie.
 
 I kolejna ruina młyna, w pobliżu którego rzeka rozlewa się na kilka pomniejszych nurtów, na których można odrobinę pobłądzić. 


Ciekawe czy jeszcze stoi? 
 
  Dwie noce spędzone na dziko na zalesionych brzegach rzeki dodały całej wyprawie uroku. Pierwsza noc była bardzo wietrzna i burzowa, co przysporzyło dreszczyku emocji, natomiast drugi wieczór spędziliśmy przy miłym ognisku i pieczeniu kiełbasek. 


Rozbijamy obozowisko.

Trzeciego dnia wiosłowania dotarliśmy do Warty i nią spłynęliśmy jeszcze kawałeczek – do miejscowości Wąsosz, w której skończyliśmy spływ. Płynięcie Wartą – w porównaniu do Liswarty, to jakaś udręka: rzeka szeroka, nudna, płytka i niekoniecznie czysta.
  Oczywiście to nie była cała wakacyjna wyprawa – dalej miało być równie ekscytująco.
  To miał być wyjazd wakacyjny w niestandardowe – jak na wakacje - regiony. Ruszyliśmy więc znad Liswarty dalej na południe – na Śląsk – do Tarnowskich Gór. Tam chcieliśmy zwiedzić dwie podziemne trasy: Sztolnię Czarnego Pstrąga i zabytkową Kopalnię Srebra. Sztolnia to fragment dziewiętnastowiecznego skomplikowanego systemu podziemnych kanałów, które odwadniały pobliski kompleks kopalni srebra. Sześciusetmetrową trasę pokonuje się zespolonymi łodziami przepychanymi przez przewodnika wąskim kanałem. Przewodnik opowiada mroczne okołokopalniane historie, łodzie chyboczą się w półmroku między rozbrużdżonymi ścianami wąskiego korytarza... dreszczyk emocji na pewno jest.


 Sztolnia Czarnego Pstrąga.
 
  Kopalnie srebra zwiedza się zdecydowanie dłużej. Błądząc długimi korytarzami można wyobrazić sobie jak ciężką i wymagającą była praca w tych nierzadko wąskich i niskich tunelach.


Kopalnia srebra w Tarnowskich Górach.

 Panował tu złowrogi półmrok, a hałasy maszyn i narzędzi niosły się po kopalnianych przodkach. Tu przykuleni, w zawsze niewygodnej pozycji górnicy, w wilgoci i półmroku, pozbawieni świeżego powietrza, jednocześnie w chłodzie, a jednak zlani potem od ciężkiej pracy, wykuwali znojnie kolejne grudy urobku.


Ekspozycja ma uruchomić wyobraźnię.

 Dziś oglądamy te miejsca z perspektywy bezpiecznych,  oświetlonych i wywietrzonych chodników – a mimo wszystko wycieczka do kopalni to jednak nie zwykły spacerek.
  W kopalni zapoznajemy się także z urządzeniami górniczymi i możemy – jeśli ktoś jest zainteresowany, w górniczym muzeum zgłębić tajniki dawnego górniczego fachu. Albo nacieszyć oczy bogactwem barw, faktur i kształtów różnorodnych minerałów. Na zewnątrz warto zwiedzić ekspozycję maszyn parowych. Są parowozy, są także przedstawione różne rozwiązania silników parowych. Słowem – dla niemal każdego coś ciekawego!

 Na naszego syna napadł parowy walec...
 
  Będąc w Tarnowskich Górach zdążyliśmy zajrzeć także do muzeum na zamku w Starych Tarnowicach (to blisko sztolni Czarnego Pstraga).


 ... ale znalazł wybawicieli.

 Fajne wnętrza, zabytki nieco nieuporządkowane – widać że właścicieli interesuje po prostu historia i chcą się podzielić ze zwiedzającymi tym, co posiadają, a usystematyzowanie wszystkiego jest sprawą drugorzędną. Można za to zajrzeć do różnych zakamarków zamkowych. Ja lubię takie nie całkiem ułożone miejsca.

 W prawdziwym muzeum nie wypadałoby tak wpaść.
 
   Ale hitem tego – nazwijmy to: „industrialnego” etapu naszej wakacyjnej eskapady okazało się Muzeum Chleba w pobliskim Radzionkowie. Właściciele tego przebogatego w zbiory przybytku to szaleni, wieloletni pasjonaci. Muzeum nosi nazwę chleba – ale tak naprawdę powinno nazywać się muzeum dnia powszedniego. Owszem jest tam ekspozycja i film poglądowy na temat tego marzenia wszystkich głodnych. Można nawet wyrobić i upiec sobie własną bułeczkę. 

 Właściciel Muzeum Chleba pokazuje nam jak skręcić precla.

Ale eksponatów odległych od chleba są na pewno setki jeśli nie tysiące. O wszystkich tych domowych maszynkach, naczynkach, przyrządach i przyborach ze swadą opowiada gospodarz Muzeum. Jeśli ktoś jest ciekawy dawnego życia zwykłych ludzi – mógłby z tego muzeum pewnie wyjść i po tygodniu. Do dzieci właściciel też ma świetne podejście. Potrafi je zainteresować zadając podchwytliwe pytania, organizując na szybko quizy i opowiadając intrygujące historie. Mój wiecznie znudzony ośmioletni syn był zachwycony. Z chęcią usiadł nawet w przedwojennej szkolnej ławie! Z czystym sercem to miejsce mogę polecić każdemu!


 Musimy się jeszcze dużo nauczyć.
 
  Natomiast tylko szukającym wrażeń polecić mogę kolejną śląską atrakcję: pole biwakowe na zalewem Chechło – Nakło. Nocleg tam to gwarancja niezapomnianych przeżyć i prawdziwych zderzeń z naszą kulturą społeczną. Miałem okazję podciągnąć się w najnowszych trendach muzycznych, poobserwować skomplikowane stosunki międzyludzkie; słowem - uczestniczyć w wakacyjnej codzienności rodaków. Doświadczenie, które trudno wymazać z pamięci... niestety naszego mocno nieletniego syna również...
  Opuściliśmy więc okolice Tarnowskich Gór, by jednak poszukać odrobiny spokoju. Gdzieżby indziej szukać spokoju, jak nie na pustyni?!
  Do Sahary - daleko, do Gobi - jeszcze dalej... to może chociaż Pustynia Błędowska?


 Zamek w Będzinie.
 
  Obraliśmy ten kierunek, po drodze zahaczając o Zamek w Będzinie, a na obiad dotarliśmy do najstarszej karczmy w okolicy – pochodzącej aż z osiemnastego wieku Austerii w Sławkowie. Obiad serwowali na szczęście nie tak wiekowy – dało się go zjeść. 

 Podobno jedna ze starszych karczm w Polsce. XVIII - wieczna Austeria w Sławkowie.

Natomiast nie dało się zobaczyć ruin zamku z czternastego wieku w tymże Sławkowie, ponieważ zostały one szczelnie ogrodzone. Więc pokręciliśmy się tylko po znacznie młodszych ruinach jakieś willi czy dworku, które znaleźliśmy nieopodal i wyruszyliśmy dalej, aby zatrzymać się na nocleg na eurocampingu w Błędowie. To miejsce zapewne właśnie dzięki wpływom  pobliskiej pustyni okazało się kompletnym przeciwieństwem poprzedniego: spokój , cisza, porządek. Można było tu naprawdę odpocząć i się wyspać.
  Pustynia po ostatniej „renowacji” sprzed kilku lat znów cieszy oczy szeroką perspektywą -  i zgodnie z nazwą jest piaszczysta, pofałdowana i pusta aż po horyzont. Może i trochę szkoda lasu, który został brutalnie stąd usunięty – ale czego się nie robi dla turystów?! I teraz naprawdę warto zobaczyć ten przyrodniczy ewenement, zanim znów zarośnie. Pewnie już definitywnie. 

 Wśród piasków Pustyni Błędowskiej  można zaobserwować przedziwne endemiczne gatunki.
 
  Nasz wakacyjny szlak wiódł dalej na północny wschód – w kierunku Wyżyny Krakowsko – Częstochowskiej. Dojechaliśmy do miejscowości Smoleń, gdzie obejrzeliśmy zrekonstruowane ruiny Zamku Pilcza, a obozem rozłożyliśmy się u gospodarza w sąsiedniej wsi.

 Ściana Zamku Pilcza. Zdobywać go, czy nie?
 
  Z naszego namiotu mieliśmy wspaniały widok na Skały Zegarowe wznoszące się nad doliną. 


Dziś tu rozbijemy nasz namiot.

Wieczorne ognisko, kiełbaski, świeże mleko prosto z udoju, bezkres granatowego nieba z księżycem, w poświacie którego nierzeczywiście bielą się rozrzucone nad głęboką czernią lasu skały... Piszę te słowa siedząc w dusznym biurze, pozbawiony okna, przytłaczają mnie szare ściany, a mózg drąży szum komputerów i... szkoda gadać... Dobrze, że mamy pamięć i wyobraźnię!

 W okolicach Smolenia.
 
  Kolejnego dnia pokręciliśmy się po malowniczych skalnych ostańcach.  Niemal że śnieżnobiałe wapienie, przez miliony lat formowane przez wodę i wiatr w wymyślne kształty, wyrastające wprost z soczystej zieleni robią niezapomniane wrażenie. Do tego świadomość o prehistorycznych artefaktach, odkrywanych czasem w grubych namuliskach na dnie niektórych jaskiń... fragment naczynia, ostry cios krzemienny, czy może wygotowana kość. Może coś takiego kryje się właśnie w tym miejscu, w którym teraz stoję? 


 Grota w Skałach Zegarowych.
 
Może to ognisko tliło się właśnie tu, nocą pięćdziesiąt tysięcy lat temu? Grzała się jego żarem rodzina neandertalczyków, a jeden z nich siedział przy wejściu do groty i walcząc z sennością nasłuchiwał, czy nie zbliża się krwiożerczy tygrys lub niedźwiedź... Albo jeszcze gorszy homo sapiens... Może sen go zmógł i to przesądziło ich los? 
  W innej jaskini, z racji na jej ciasnotę mogą mieszkać najwyżej nietoperze i pająki. Taka dziura w skale zwiedzana z własną latarką i na własną odpowiedzialność to coś nieporównywalnie bardziej ekscytującego, niż dziesięć najwymyślniejszych kopalń czy sztolni przystosowanych do ruchu turystycznego! 

Nie ma to jak wśliznąć się gdzie do dziury...

Akurat ta, do której zapuściliśmy się tym razem nie była ani długa ani zbytnio malownicza ale i tak przysporzyła nam sporą dawkę adrenaliny!

 Żeby nie było, że ciągnąłem dzieci siłą. Same chcą.
 
   Ja uwielbiam wracać od wielu lat w te rejony i wciąż jestem nimi równie zachwycony. W młodości przez kilka sezonów przyjeżdżałem tu aby się powspinać. Zrobiłem nawet kurs skałkowy. Powalczyłem też z klaustrofobią przeciskając się przez tutejsze dziury i rozpadliny... Ale z czasem inne zajęcia odsunęły mnie od tego hobby. Ale zawsze chętnie wchodzę po tych skałkach nawet ścieżką na szczyt, by z góry popatrzeć na rozciągający się u stóp świat!


 Widok ze Skał Zegarowych.
 
   Niestety powoli czas naszego wakacyjnego wypadu na pogranicze Śląska i Małopolski się kończył. Ruszyliśmy więc przez Pilicę (urokliwy park przy niszczejącym pałacu) do Ogrodzieńca, by znów trafić tu po kilkunastu latach niebytności.

 Oto Ogrodzieniec.

 Ruiny zachwycające jak zawsze. Wokół ogromnego zamku powstał jeszcze ogromniejszy kompleks rozrywkowy z kłębiącymi się ludźmi, kramikami, placami zabaw, sklepikami... Każdy chce odwiedzić sztandarowy zabytek na szlaku Orlich Gniazd i wielu chce to wykorzystać. 


A to zamkowe duchy, czy tam smoki... już nie wiem!

Tak pewnie musi być i nie ma co narzekać. Też skorzystaliśmy z miasteczka naukowego i wypiliśmy wieczorem regionalne piwo w barze... Ale zawsze w takich miejscach mam refleksję, że może niepotrzebnie propaguję i opisuję miejsca nietuzinkowe, które zdecydowanie warto zobaczyć, a do których mało kto trafia. Może lepiej, że gro turystów zjeżdża ciągle w te same oklepane miejsca, bo dzięki temu tacy jak ja wciąż mają co odkrywać?

 A to Ogrodzieniec widziany z Grodu na Górze Birów.
 
  Na szczęście mało kto czyta te słowa, więc mogę z czystym sumieniem polecić wymienione atrakcje, których miałem niewątpliwą przyjemność dotknąć w  wakacje 2017 roku.

22 lutego 2019

Niedzielny spacer

Uroki okolicy Poświętnego niedaleko Wołomina.

W połowie lutego zapachniało wiosną.

 Wybraliśmy się więc na niedzielny spacer po okolicznych bagnach.
 Nie tylko my poczuliśmy wiosnę.
 Z każdej wycieczki fajnie jest zachować jakąś pamiątkę...
 

Podobne skorupy zostały kiedyś znalezione również i na mojej działce. Znajomy archeolog, który je oglądał stwierdził, że być może pochodzą z VIII - IX wieku...
 
... co w świetle tych tekstów nie wydaje się nieprawdopodobne. To dosyć ekscytujące, że można tak namacalnie natknąć się na taką Historię błądząc po miejscowym lesie, podczas niedzielnego spaceru...

Bób do zadań specjalnych.

Bób do zadań specjalnych.


Związek frazeologiczny „zadać komuś bobu” oznacza zwyciężyć kogoś, zadać mu decydujący cios, narobić mu takich kłopotów, że się nie pozbiera. Skąd się wzięło to  powiedzenie? – nie mam pojęcia, ale mam nadzieję, że to „sprzątnięcie” przeciwnika za pomocą bobu nie przyniosło tej jakże pożytecznej roślinie negatywnych konotacji. W każdym razie ja chętnie bym bób przyjął, gdyby tylko ktoś chciał mi go zadać. Po prostu lubię bób. W dzieciństwie sadziła go i z sukcesami hodowała moja mama. Potem coś się w przyrodzie (albo w bobie?) pomieszało i sadzonki przestały dawać plony. Rosły marne i zanim zawiązały strąki, zżerały je mszyce. I domowy bób na długie lata zniknął właściwie z mojego menu, z rzadka zastępowany kupnymi ziarnami. 


 Początek maja zeszłego roku. Bób to te pierwsze sadzonki za jaskrami...
  Gdy zamieszkałem na wsi postanowiłem powrócić do smaku z dzieciństwa i posadziłem bób. Jak każda roślina – najlepiej plonuje na żyznej ziemi. Ale na mojej, raczej niezbyt urodzajnej, bób też się udał.  Jest polecany do ogrodu ponieważ, jak wszystkie rośliny motylkowe, w symbiozie z bakteriami skutecznie gromadzi azot, wzbogacając glebę w ten cenny pierwiastek.
  W pierwszym roku moich eksperymentów z bobem nie miałem spektakularnych sukcesów. Jak sądzę za późno został wysiany. Bób bowiem wysiewa się wczesną wiosną – nie boi się przymrozków, za to dobrze wiąże strączki, gdy bywa chłodno i koniecznie jeszcze wiosennie - wilgotno. Uzbrojony w tą wiedzę w kolejnym roku zasadziłem nasiona już pod koniec marca . I poskutkowało: z nie więcej niż trzydziestu nasionek miałem ze trzy - cztery kilogramy  bobu, co wydaje mi się świetnym osiągnięciem. W tym roku też przymierzam się do wysiania małego zagonka bobu i liczę, że znów mi się uda cztery – pięć razy nacieszyć podniebienie jego smakiem.
   A to połowa maja. Na bobie pojawiły się pierwsze kwiaty i... mszyce.

W literaturze i internecie wszyscy piszący o bobie zawsze podkreślają, że jest on chętnie atakowany przez mszyce. I rzeczywiście – był nawet moment, że byłem bliski złamania mojej zasady dotyczącej nieużywania w uprawie chemicznych preparatów, bo mszyce pojawiły się i na moich roślinkach. Ale chwilę później pojawiły się również larwy biedronek, które pracowicie przenosiłem na porażone krzaczki i w ciągu najwyżej dwóch tygodni mszyce właściwie znikły. Na ile to możliwe próbowałem jednocześnie wybić mrówki, które również pojawiły się na poletku bobowym. Mrówki bowiem bronią mszyce przed biedronkami. Dosyć to skomplikowane zależności, najważniejsze, że na kilkumetrowym areale można sobie pozwolić na ręczne sterowanie ekosystemem. A wiosną – latem i tak spędzam w ogródku mnóstwo czasu, bo lubię po prostu obserwować, jak wszystko rośnie i rozwija się, więc te dodatkowe pięć minut na wygniecenie mrówek i znalezienie i przeniesienie kilku biedronek z miejsca na miejsce nie stanowią już wielkiej różnicy. 
  Polecam bób, bo to łatwa roślina do pielęgnacji, daje wczesny plon, którym zaskoczycie domowników i gości. 
O jego walorach odżywczych i smakowych nawet nie będę pisał – kto jadł to wie, a kto nie jadł - niech spróbuje i doceni.

09 lutego 2019

Jak zrobiłem nietypowe kratki nawiewowe.

Wracam do kratek. (rewizyjnych)



 Tej zimy postanowiłem poświęcić się ślusarstwu. Pospawałem więc kotwy do podstaw słupków ogrodzeniowych, a także bramy przeznaczone do założenia w ogrodzeniu, które buduję dookoła stawu. Niejako przy okazji wreszcie zmontowałem sobie również kratki do nawiewów kominkowych.
 
Początkowo ambitnie wymierzałem kąt prosty na kątowniku, ale w końcu i tak niektóre połączenia musiałem doszlifowywać, żeby w miarę do siebie pasowały. Kątownik 25 na 25.

Jak już pisałem ogrzewam dom przy pomocy wolno stojącego pieca, tak zwanej kozy. Aby odzyskać więcej ciepła wymurowałem potężny komin z pełnej cegły, a wewnątrz komina jest stalowa rura dymowa, ogrzewająca powietrze rozprowadzane w sypialniach na poddaszu. Komin jest masywny, ponieważ pełni rolę akumulatora energii. Jego gabaryty pozwalają mi na wejście do środka, żeby tam wykonać ewentualne prace remontowe czy montażowe. (Na przykład przed obecnym sezonem grzewczym do głównej rury doczepiłem cztery węższe, aluminiowe rurki tzw. spiro, które spełniają rolę radiatorów, podnoszących skuteczność całego systemu.) Do komina wciskam się przez otwór rewizyjny, który siłą rzeczy jest dość duży. I to ten właz wreszcie postanowiłem zamknąć drzwiczkami. 
 
Po trzech latach może wreszcie warto zasłonić tą dziurę...?  

  Pierwotnie chciałem takie zamknięcie kupić. Dowiedziałem się jednak, że koszt ogromnej kratki nawiewowo – rewizyjnej do mojego komina będzie na pewno przekraczać trzysta złotych, co uznałem za przesadę. Kupiłem więc kilka metrów kątownika, który pociąłem i pospawałem tak, by utworzyły dwie ramy kraty. 
 
Pospawane i spasowane ramki...

Pierwsza z nich wchodzi w otwór rewizyjny i dospawanymi kotwami unieruchamia się w nim – tworząc jakby framugę, a druga rama – mieszcząca się pierwszej - jest częścią właściwych drzwiczek. 

 

Detale: kotwy i blokady, żeby nic nie wpadało za głęboko. Spawy są tylko z tyłu. Łączenia chyba nie wyglądają źle?

Wejście do komina pełni nie tylko rolę rewizji, ale także jest częścią systemu grzewczego – tędy wpada powietrze, które ogrzewa się od rury dymowej wewnątrz komina, by następnie oddać ciepło w pomieszczeniach na górze. Dlatego też wypełnienie drzwiczek musi być ażurowe. Tu wykorzystałem drzwi siatkowe, które dawno temu podczas remontu serwerowni zabrałem jako odpad z pracy. Drzwi odstały swoje lata w ciemnym zakątku stodoły, a teraz okazały się bardzo przydatne. 
 
 Siatkowane drzwi z serwerowni dostały drugie życie...

W ostatniej chwili zrezygnowałem z zastosowania do tej kratki zawiasów – będzie ona po prostu wyjmowana z zewnętrznej ramy, ponieważ uchylanie jej na zawiasach wymagałoby dużej wolnej przestrzeni. A my w ten kącik przy kominie postanowiliśmy w przyszłości wstawić jeszcze jedną szafkę kuchenną. A kratka będzie pewnie dość często wyjmowana; po pierwsze w celu wyczyszczenia, a po drugie wewnątrz komina wykonałem jeszcze suszarkę. 

 ... a tu już szykuję suszareczkę do komina.

To świetne miejsce do suszenia grzybów czy kiełbasy, bo gdy się pali w piecu jest tu ciepło i przewiewnie. Jedynie dzieci będą może narzekać, że im śmierdzi suszonymi grzybami… ale one żyją w świecie równoległym, więc może nie zauważą… 
 
Grzybów o tej porze nie ma... ale może być i kiełbasa i skorupki dla kur.

Efekt końcowy mojej pracy wydał mi się zadowalający, więc w podobnej technologii wykonałem jeszcze jedną kratkę – tym razem na sufit, gdzie z kolei wykuty jest otwór nad piecem, przez który ogrzane powietrze przedostaje się do maleńkiej łazienki na górze.
  Tym sposobem zaoszczędziłem w sumie ze czterysta złotych; a satysfakcja – jak zwykle – nie do ocenienia!

 
  A tu końcowy efekt. Doświetliłem lampą - i dlatego widać wnętrze. Normalnie jest czarna siatka i trudno się dopatrzeć, co jest za nią.