BLOG O ŻYCIU NA WSI

25 stycznia 2019

Jak zachorowałem na staw.

Opowieść o chorowaniu na staw.

Zawsze chciałem mieć własny staw. Pamiętam, że we wczesnym dzieciństwie męczyłem kilka błotniarek i kijanek trzymając je w słoiku od weków na parapecie. Kilka lat później wykopałem i wyłożyłem folią pierwszy „stawik” na podwórku; potem było jeszcze betonowe „oczko” wykonane do spółki z bratem. Pamiętam, że zadomowił się nam w nim nawet zaskroniec. Ale cienkie ścianki nie wytrzymały mroźnej zimy bodajże 86 roku – i do tematu stawu wróciłem po wielu latach, kiedy to znów wykonałem oczko wyłożone folią, ale już lepszej jakości. A w końcu złożyło się tak, że kupiłem siedlisko, co prawda bez wody, ale jednak wiedziałem, że w tym miejscu staw da się skutecznie wykopać… Nieuleczona choroba wieku dziecięcego…

  Wkrótce po zakupie zacząłem się dowiadywać, jakie są możliwości przeprowadzenia takiej inwestycji.

  Ambitnie stwierdziłem, że jako nowy mieszkaniec mojej wsi powinienem wystrzegać się samowolki budowlanej i to na dużą skalę, więc postanowiłem wykonać swoje wymarzone jezioro zgodnie z prawem. Nie będę wracał w szczegółach do tej drogi przez mękę, którą przeszedłem zdobywając kolejne zezwolenia, uzgodnienia i blizny na psychice w trakcie walk z biurokracją. Dość powiedzieć, że załatwienie pozwolenia na wykopanie stawu o powierzchni około półtora tysiąca metrów kwadratowych zajęło mi rok, a kilometrami które pokonałem jeżdżąc do kolejnych biur, urzędów i instytucji pewnie można by opasać kontynent. I to bardziej Azję niż Europę. Jeśli przesadzam, to tylko dlatego, że we wszystkich tych urzędach czułem się, jakbym był w dalekiej Azji.

  Ale w końcu stempel na moich papierach zakwitł jak róża i można było wbijać łychę. Łychę koparki. 
 
 Pierwsza łyżka. Dosłownie.

  Wtedy łycha koparki kosztowała dziesięć złotych. Staw kosztował tyle, co samochód średniej klasy. Ale powtórzę moją sentencję, że marzeń nie przeliczam na pieniądze. Gdzieś tu na blogu napisałem, że nie żałuję, że wykopałem staw, a nie kupiłem – na przykład - samochodu, bo samochód po tych dziewięciu już latach byłby już starym gratem, a staw jeszcze do niedawna był piękny i cieszył oko. Dlaczego przestał -  o tym za chwilę.

  ...a tu już parę łyżek wyjechało...

Kopanie stawu zajęło dwóm osobom (operator koparki i kierowca spychacza/ciężarówki) sześć tygodni. W tym czasie siłą rzeczy zaznajomiłem się z Pawłem, który mi staw kopał. I on opowiedział mi anegdotę, która bawi mnie do dziś, więc ją przytoczę.

  Otóż w tym czasie jeździłem kochanym, ale już podtatusiałym maluchem. (Ten pojazd  już wtedy był raczej ewenementem na drogach). Więc tym maluchem przyjechałem do Pawła gdzieś tam na jego robotę, (kopał staw w sąsiedniej wsi bogatemu emerytowi z Warszawy) żeby się wstępnie umówić, zapytać o cenę, szczegóły i takie tam. Paweł powiedział z grubsza ile to będzie kosztować, kiedy ma terminy, ja powiedziałem, że cena w porządku, a terminu nie znam, bo załatwiam pozwolenia na budowę. Wymieniliśmy się numerami telefonów i tyle. Gdy do niego po kilku miesiącach zadzwoniłem kompletnie mnie nie pamiętał. Skojarzył dopiero, gdy powiedziałem mu, że byłem u niego białym maluchem. I teraz sedno: Gdy Paweł zobaczył mnie pierwszy raz: kolesia jeżdżącego samochodem za tysiąc złotych, który bez zmrużenia okiem opowiada o wydaniu na fanaberie kwoty powiedzmy pięćdziesięciokrotnie większej –  wziął mnie za wariata i w ogóle wyparł z pamięci, bo był pewien, że zwiałem z jakiegoś zakładu dla obłąkanych i za chwilę ktoś mnie złapie i zamknie z powrotem tam, gdzie moje miejsce.

  A tu szok: po pół roku wracam, wciąż bez kaftana i mówię: kopiemy.

  I wykopaliśmy…
 
 Kształt niemal docelowy.


  Za jednym zamachem wykonałem staw, z urobku usypałem górkę, żeby można z niej było zjeżdżać na sankach. Pod górą wykonałem jaskinię oraz kilkumetrową skałę. Ale to chyba temat na inny wpis.

   W tym czasie starałem się zdobyć jak najszerszą wiedzę na temat wodnego świata. Miałem ambicję, by poznać gatunki zamieszkujące nasze wody, zależności między nimi zachodzące, czy warunki jakie odpowiadają ich bytowaniu. Zaczytywałem się na przykład w tekstach o stawie na stronach Czesława Bieleckiego, a także przyswoiłem sobie mnóstwo artykułów pisanych przez pracowników naukowych Wigierskiego Parku Narodowego. Nauczyłem się rozpoznawać i nazywać wielu przedstawicieli wodnej flory i fauny. Dowiedziałem się, które z nich są uznawane jako naturalne wskaźniki czystości wody. Które wręcz wodę oczyszczają.
 
 Byliśmy pierwsi, jeśli chodzi o zasiedlanie stawu.


  Tymczasem natura nie cierpi próżni i w świeżo wykonanym stawie błyskawicznie pojawiły się pierwsze owady. Pamiętam, że muł po kopaniu jeszcze dobrze nie opadł, a w wodzie już można było dostrzec wiosłującego pracowicie żółtobrzeżka, kursującego wciąż góra – dół pluskolca, po dosłownie kilku dniach pojawiły się śmigające po powierzchni nartniki, a nad wodą z rozwagą unosiły się różne gatunki ważek. Kolejne gatunki żyjątek pojawiały się w wodzie i w jej okolicy lawinowo. Część z nich przywędrowała do tego nowego siedliska sama, a części trochę dopomogłem.

  W każdym razie wiosną kolejnego roku po wykopaniu, staw był prawie kompletnym ekosystemem. Po powierzchni śmigały błyszczące koraliki krętaków pospolitych (które według mnie żywią się na pewnym etapie swego życia liśćmi olchy, a według literatury są drapieżne, dlatego pamiętam ich nazwę, bo nie jestem pewny, czy one to na pewno one). Na dnie można było wypatrzeć paskudne larwy ważek, jętek, dźwigające swe domki – schronienie – chruściki. Kilka razy zdarzyło mi się wypatrzeć w wodzie nawet topielnicę – chyba najdłuższego owada żyjącego w Polsce. Pojawił się skrzek i w konsekwencji kijanki ropuch i żab. (W tym również jakieś przedziwne, łaciate kijanki nie wiem czego, ale zupełnie monstrualnych rozmiarów). A także wyglądające jak miniatury dinozaurów - traszki.  W stawie pięknie rozmnażały się ślimaki. I te popularne, jak błotniarka i zatoczek, jak również te bardziej wymagające, jak żyworódka. W urwistym brzegu przez jeden sezon próbowały zagnieździć się jaskółki brzegówki, ale niestety nie wytrzymały naszego towarzystwa. Za to woda bardzo posmakowała pszczołom z sąsiedztwa. Generalnie staw żył. Tym bardziej, że zatroszczyłem się również o roślinność wodną, która przecież sama tak szybko nowego stanowiska by nie zasiedliła. 
 Księżycowy krajobraz szybko poddał się siłom natury



  Zielonymi owalami liści pyszniła się urocza lilia wodna, towarzyszył jej nieśmiało podobny z kształtu liści, ale miniaturowy żabiściek. Obydwie rośliny latem cieszyły oczy pięknymi kwiatami. Nenufary kwitły mi na biało, żabiściek ma niepozorne, ale urocze żółte kwiaty. W wodzie rozrosły się obydwie rdestnice: i pływająca i ta rosnąca pod powierzchnią wody. Na brzegu pachniała mięta wodna, zazieleniła się żywo kępa tataraku. Nawet przyjęły się sadzonki kosaćca i kaczeńcy. Toń wodną niepokojąco zdominował, jak się okazało, lekko parzący rogatek sztywny, ale szczęśliwie szybko ustąpił miejsca innym – już nieszkodliwym - podwodnym roślinom – takim jak moczarka kanadyjska, czy wspomniana rdestnica. Bliżej powierzchni zieleniły się delikatne pióropusze wywłócznika. Wszyscy byli tak przejęci moim stawem, że nawet teściowa podczas wakacji upolowała na jeziorze, upchnęła do wielkiej butli i przywiozła mi osokę aloesowatą. Piszę „upolowała” ponieważ roślina ta niemal całe swoje życie spędza na dnie jeziora, a na powierzchnię wypływa jedynie na kilka dni podczas kwitnienia. Osoka przeżyła podróż w butli i jakiś czas zieleniła się na dnie.

  Oczywiście zdarzały mi się niepowodzenia. Na przykład bezskutecznie próbowałem wyhodować u siebie przywiezione aż z Mazur małże racicznice. Chciałem je mieć, ponieważ bardzo skutecznie oczyszczają wodę. Nie udało się zasiedlić także przywiezionych z suwalszczyzny kiełży zdrojowych. Mimo to poważnie myślałem o wpuszczeniu do wody wymierających gatunków rodzimych raków. Ale tu nasze prawo czuwa i nie pozwala tak po prostu hodować sobie wymierającego gatunku. Już lepiej, by gatunek wymarł, niż ot, tak – zezwolić! 

  Aż do tego roku sądziłem, że nie przeżyły również wprowadzone do wody szczeżuje, aż tu ostatniego lata córka stanęła na „kamieniu”, który okazał się okazałą małżą.

  Tak czy owak początkowo staw pięknie się rozwijał, cieszył oczy i byłem dumny ze stworzonego przez siebie jeziorka. Niestety kolejne działania i wydarzenia zburzyły nieco ten zachwycający ekosystem.
 
 Staw zimą to super ślizgawka, jeśli oczywiście przyciśnie mróz.


  Jak sądzę poważnym błędem, który zrobiłem było przedwczesne wpuszczenie do stawu ryb. Najpierw wpuściłem drobnicę wyłowioną podbierakiem z innego akwenu.  Dzięki późniejszym połowom podrośniętych już ryb wiem, że były to płotki, wzdręgi, karasie i inny drobiazg. Później na targu dokupiłem jeszcze liny, karpie sezany, a także dwa sumy. Wkrótce po zarybieniu zniknęło mnóstwo przedstawicieli fauny wodnej. Zniknęły na przykład ślimaki, owady stały się rzadkością, nie zaobserwowałem już więcej traszek, a sama woda stała się mulista i nieprzeźroczysta. Ryby bardzo szybko się rozmnożyły – zwłaszcza karasie, więc po kolejnych dwóch sezonach wpuściłem do stawu kilka szczupaków, ażeby te regulowały ilość innych ryb.
 
Zielona woda świadczy o nierównowadze biologicznej.


  Mimo spustoszenia, które uczyniły ryby, staw wciąż jeszcze był tętniącym życiem mikroświatem, źródłem radości i obiektem wielogodzinnych obserwacji. Bo o ile rzeczywiście ryby przetrzebiły świat zwierzęcy, o tyle rośliny miały się całkiem świetnie i ich rozrost, a także wpuszczone świeżo szczupaki wróżyły osiągnięcie jako – takiej równowagi w moim jeziorku.

  Prawdziwe nieszczęście przyszło nagle i na początku nawet nie zdawałem sobie sprawy z jego ogromu.
 
 Pierwsze bobrze dziury mnie nie zmartwiły...


  Najpierw opadająca latem woda odsłoniła ich nory. Potężne dziury w brzegu, w które spokojnie mogłem cały wpłynąć. Nawet się trochę ucieszyłem z tych nowych lokatorów – wtedy bobry nie były jeszcze taką plagą,  jaką są obecnie.
 
 ...dopóki nie przyjrzałem im się z bliska...


  Moja radość zniknęła tak szybko, jak szybko zaczęły pojawiać się kolejne dziury w brzegu. Bobry bowiem nie kopią sobie jednej nory, w której mieszkają. Kopią ich wiele, żeby móc się w nich schronić w czasie zagrożenia. Nory często się zapadają na podmokłym terenie, więc obok powstaje błyskawicznie kilka nowych. Część z nich staje się dla bobrów nieprzydatna kiedy woda opada i odsłania wejście do nory. Dla przezornego zwierzaka taka nora jest już nic nie warta. A każda taka nora to kilka ton ziemi wpychanej do stawu. 


Poza ziemią bobry przynoszą do wody tony gałęzi... staw ostatniej jesieni.

W efekcie staw się wypłyca, rozlewa na boki, robi się z niego bagienko. A gdy się zrobi bagienko i bobry nie mogą już kopać nor, bo brzegi przestały być wysokie, a woda jest za płytka – wtedy gryzonie zaczynają budować żeremie i dla stojącej wody jest to ostatni etap istnienia. I taki los wymyśliły sobie te „słodziutkie”, „wymagające ochrony”, „nieszkodliwe zwierzątka” dla mojego wymarzonego, stworzonego kosztem naprawdę wielu wyrzeczeń stawu. Jeszcze tylko dodam, że przy okazji te paskudy zażarły praktyczne wszystko, co w wodzie posadziłem; nie ma już lili, rdestnic, kosaćców, moczarki, wywłócznika. Drzew dookoła stawu także pozostało niewiele: także tych, które posadziłem samodzielnie: wycięły mi kilka buków, lip, klonów, dębów i grabów. Przerzedziły także robiący u mnie za żywopłot szpaler młodych sosen. Ale głównie i w największej ilości pod bobrze zębiska dostały się samosiejki olch, wierzb, brzóz, osik. Cały ten las pływa w postaci pieńków, kołków, palików, gałęzi, ścinków w wodzie i doprawdy nie wiem jak długo będę całe to śmieciowisko wyciągał z wody.
  Do tego roku liczyłem jeszcze, że uda mi się te bobry jakoś wypłoszyć; że jak będę częściej nad staw chodził, to one się nie będą czuły komfortowo i sobie w końcu pójdą, że może wystarczy ogrodzić staw elektrycznym pastuchem – wszystko to na nic! Co więcej - ostatniego lata zwierzaki się tak rozzuchwaliły, że zacząłem się bać kąpać we własnym stawie! Gdy wchodziłem do wody – one pływały niedaleko mnie, co chwilę strzelając ogonami o powierzchnię. A to według mnie wcale nie oznacza przestrachu, ale przeciwnie – ma przestraszyć intruza, który bobrom zagraża. No i końcem lata – we wrześniu zdarzyło się tak, że podczas kąpieli, kilka bobrów było już tak blisko i mimo moich prób przepłoszenia ich wcale nie odpuszczały, że uciekłem z wody, bo się wystraszyłem, że mnie zaatakują. A zważywszy na ich zęby, którymi są w stanie ciąć dębinę, na to że świetnie widzą w wodzie i pływają znacznie lepiej niż ja - ich ewentualny atak mógłby się dla mnie skończyć nieciekawie.


  Z tydzień później gdzieś w mediach mignęła mi informacja, że bobry pogryzły człowieka.

  Czuję się częścią przyrody i uważam, że winniśmy jej szacunek, ale postanowiłem bobry ze stawu skutecznie przepłoszyć, by ratować swoje marzenie.

  Jak walczę z bobrami i czy ta walka będzie wygrana? Na razie szykuję się do batalii. Jeśli ktoś jest zainteresowany jej przebiegiem - zapraszam do śledzenia relacji z wojny.


1 komentarz: