BLOG O ŻYCIU NA WSI

24 lipca 2020

Kompost w ogrodzie.

Zrób sobie kompost... by ziemia miodem i mlekiem płynęła...


  Humus, inaczej próchnica, czyli przetworzone resztki organiczne pełnią w glebie kluczowe role: po pierwsze są wydajnym rezerwuarem wody. Humus ma bowiem strukturę porowatą i dzięki temu wchłania wodę jak gąbka; w dużych ilościach i zatrzymuje ją na długo. Roślina może korzystać z tej wody, która jest podstawową substancją potrzebną jej do wszystkich procesów życiowych. W wodzie rozpuszczone są również sole mineralne, które roślina czerpie z ziemi. Te sole - razem z wodą - znajdują się głównie w humusie. Są to związki chemiczne pozostałe i powstałe na skutek rozłożenia dawnej tkanki organicznej przez grzyby i bakterie. 
 Tu należałoby się zatrzymać i wyjaśnić, dlaczego substancje chemiczne powstałe z przetworzonych, martwych organizmów są dla roślin – a także dla nas - ich konsumentów lepsze, niż podobne w składzie, a jednak nie tożsame sztuczne nawozy mineralne. Otóż dozując naszej glebie na przykład popularne nawozy azotowe, fosforanowe, wapniowe, czy potasowe – owszem dostarczamy do gleby kilka podstawowych pierwiastków, z których rośliny mniej lub bardziej skorzystają, ale przecież do zdrowego funkcjonowania potrzeba jest tych składników dużo, dużo więcej. Łącznie z pierwiastkami śladowymi, takimi jak żelazo, miedź, chlor, bor, cynk i zaskakujące mnóstwo innych, których niedobór każdy organizm boleśnie odczuwa. W efekcie – po wielu sezonach rabunkowej uprawy, rośliny w nadmiarze mają kilka związków podstawowych, ale braknie im całej palety pozostałych substancji, bo poprzednie pokolenia „wyssały” je doszczętnie – ziemia wyjałowiła się. I mimo zwiększonych dawek sztucznych nawozów przestaje dawać zadowalające plony. Można by oczywiście nawozić ją również mikroelementami, ale to może być po pierwsze niebezpieczne – ponieważ bardzo łatwo jest przekroczyć dawki takich związków chemicznych, które mogą stać się wtedy toksyczne. Po drugie są to nawozy drogie i generalnie w handlu trudno dostępne.
  Oczywiście zbyt duże ilości także tych podstawowych nawozów również nie są ani dla upraw, ani dla ich konsumentów korzystne.

 
Ten kompost jest zbyt świeży, aby dynia osiągnęła rekordowe rozmiary... ale i tak sobie nieźle poradziła.

  Istotne jest także to, że te potrzebne substraty są ukryte w glebie pod postacią skomplikowanych, ale naturalnych dla roślin związków chemicznych, a nie sztucznie spreparowanych substancji, w które możemy zaopatrzyć się w sklepach ogrodniczych. Takie organiczne związki mineralne są łatwo przyswajane, pozostają w odpowiednich proporcjach i wspomagają optymalny rozwój roślin, które w konsekwencji stają się bezpiecznym i zdrowym posiłkiem dla dalszych konsumentów. Przy urozmaiconym nawożeniu naturalnym bilansujemy niemal idealnie skład chemiczny naszej gleby, ponieważ wprowadzamy do gleby te związki chemiczne, które stamtąd rośliny pobrały.
  Poza tymi dwiema podstawowymi zaletami humusu mamy szereg dodatkowych: Korzenie rośliny w próchnicy rozrastają szybko i bez trudu, czym przyczyniają się do optymalnego wzrostu całego organizmu. W humusie rozwijają się chętnie pożądane kolonie pożytecznych grzybów i bakterii, które współpracując z roślinami również walnie przyczyniają się do ich zdrowego i szybkiego rozwoju.
  Także dużo chętniej w ziemi z wysoką zawartością materii organicznej rozmnażają się kolonie pożytecznych dżdżownic, które żywiąc się resztkami organicznymi przetwarzają je na jeszcze lepiej przyswajalne dla roślin. Dżdżownice ponadto poprawiają gruzełkowatość ziemi, mieszają ją, napowietrzają i spulchniają. Dżdżownice są uznanym przez świadomych rolników zwierzęciem wskaźnikowym dla gleby. Im jest ich więcej - tym gleba jest lepszej jakości.
  No i wreszcie – humus poprzez swoją porowatą strukturę przyczynia się w pewnym stopniu do stabilizacji temperatury gleby – co ma także wpływ na wzrost roślin.
  Podsumowując: im więcej humusu w naszej glebie – tym lepiej.  Skąd wziąć ten życiodajny nawóz?
  Jest kilka źródeł humusu.
  Po pierwsze: zielony nawóz. Po zbiorze głównym siejemy szybko poplon – wydaje się, że właściwe każdy poplon ma swoje zalety, ale najbardziej polecane są rośliny motylkowe (łubin, bobik, wyka). Żyją one w symbiozie z bakteriami, które potrafią wychwytywać azot atmosferyczny i oddawać jego nadmiar roślinie – żywicielce. W związku z tym rośliny motylkowe są niezwykle bogate w ten trudny do utrzymania  w glebie pierwiastek.

 
 Łubin wysiany po ziemniakach.

  Gdy mamy pod dostatkiem azotu, na przykład na skutek stosowania zawierających ten pierwiastek dużych dawek nawozów pochodzenia zwierzęcego, dobre na poplon mogą okazać się rośliny o silnym systemie korzeniowym (słonecznik, łubin biały, facelia, bobik) – wtedy poprawiamy strukturę gleby. Rośliny te sięgają korzeniami głęboko i stamtąd pobierają sole mineralne przenosząc je na powierzchnię, a ponadto obumarłe korzenie poplonu będą swoistymi kanałami, którymi w przyszłym roku podążą w głąb ziemi – po wodę i składniki pokarmowe korzonki naszych roślin hodowlanych. Czasami na poplon wybiera się rośliny po prostu szybko rosnące, (gryka, rzepak, peluszka, owies czy żyto) jeśli główny zbiór miał miejsce późną porą roku. Każdy poplon ma sens - każdy po przekopaniu stanie się zielonym nawozem i w konsekwencji źródłem humusu.
  Drugim sposobem na uzyskanie humusu jest ściółkowanie. I to zarówno ściółkowanie poprzez pozostawienie na grządkach rozdrobnionej słomy lub innych resztek roślinnych po zebraniu głównego plonu, jak też i ściółkowanie osłonowe – słomą, suchą trawą, czy liśćmi wybranych gatunków drzew. Ja staram się ściółkować na bieżąco swoje grządkami podczas pielenia – po prostu pozostawiam między rzędami chwasty, które wyrywam. Na ogół nie odrastają.

 


Ściółkowanie zrębkami drzewnymi rozsypanymi wcześniej w kurniku.
  

I wreszcie ostatnim sposobem na poprawienie właściwości naszej gleby jest kompost. Moim doświadczeniom z kompostem chciałbym poświęcić dalszą część artykułu. Kompost ma właściwie same zalety. Ziemi nie da się nim przenawozić, kompost to najbardziej wydajny i bogaty w substancje organiczne nawóz próchnicotwórczy. Kompostując odpadki organiczne zmniejszamy pulę śmieci, które wytwarzamy w domu. W kompoście wreszcie namnażają się kolonie pożytecznych grzybów, bakterii, a także dżdżownic, które w końcu trafią na grządki dodatkowo je użyźniając.
  To są niezaprzeczalne zalety kompostu. Jego wadą jest trudność jego wytworzenia...  Szczerze mówiąc nigdy nie udało się otrzymać doskonałej ziemi kompostowej, chociaż staram się już od pięciu lat.
  Moją pryzmę kompostową układam na gołej ziemi. Zwykle na miejsce zadarnione, przyległe do uprawianego ogródka. Perz i inne chwasty rosnące pod kompostem giną wskutek braku światła i w kolejnym roku odchwaszczony fragment ziemi przekopuję i przeznaczam pod uprawę. W ten sposób bez nakładu pracy powiększam areał ziemi uprawnej. 

 
 Tegoroczna pryzma kompostowa. Jest ogromna i wygląda jakby nie miała zamiaru spróchnieć.

  Na kompoście może wylądować właściwie wszystko, co jest naturalne i co są w stanie rozłożyć grzyby i bakterie. Ja na swój kompost wyrzucam zrębki z gałęzi, liście, trawę, wypielone chwasty, niezadrukowane papiery, roślinne odpadki kuchenne, trochę popiołu drzewnego i kurzego nawozu. Wszystko to w różnych proporcjach i w różnym czasie – w zależności od tego, jaki substrat mam akurat pod ręką. Zwykle świeżą pryzmę zaczynam układać wiosną, po czym dorzucam do niej coś tam przez całe lato i oczekuję, że wiosną następnego roku będę miał wymarzony nawóz. No niestety: zamiast kompostu na pryzmie znajduję jedynie mniej lub bardziej nadpróchniały materiał, który ewidentnie powinien jeszcze poleżeć co najmniej drugi sezon. W Internecie można znaleźć informacje, że w sprzyjających warunkach i przy właściwym składzie ziemię kompostową można uzyskać w ciągu kilku miesięcy. Odpadki na mojej pryźmie są ewidentnie źle zbilansowane, bo aby się przekompostować potrzebują co najmniej dwóch lat. Również w Sieci przeczytałem, że trudno się rozkładają na przykład liście dębu, czy gałęzie tuji – i z tego powodu nie należy ich kompostować... (to co z nimi robić?) Z dębowymi liśćmi nie mam doświadczeń, natomiast tuja rzeczywiście niechętnie próchnieje. Jeszcze gorszy jest jednak suchy tatarak. Byłem pewien, że porowata struktura łodygi tej rośliny sprawi, że rozłoży się ona błyskawicznie. Gdy zimą zamarzł staw skosiłem więc suche badyle tataraku i rzuciłem na kompostową górkę. Kiedy po roku dobrałem się do mojej kompostowej sterty – znalazłem tatarak dokładnie w takim samym stanie, w jakim go położyłem. Co gorsza tatarak nie przepuszczał wody do wnętrza pryzmy, wobec czego jej przesuszona zawartość nawet nie nadpróchniała. Tatarak rozkładał się później jeszcze ze trzy lata.
  Kolejnego roku utworzyłem pryzmę głównie ze zrębków cienkich gałęzi wierzby i olchy z domieszkami innych drzew. Wszystko to przesypałem kurzakiem, przyrzuciłem trawą i liśćmi. Stosunek azot – węgiel w susbstratach wydawał się idealny, materiał przemieszany i rozdrobniony, ale nie za bardzo – żeby się natleniał. Stertę polewałem wodą. Kiedy po roku zabrałem się za rozrzucanie – okazało się, że podlewałem zdecydowanie za mało. W środku pryzma znów była przesuszona, a nadbutwiały materiał aż wołał o wilgoć. Oczekiwany nawóz znów do niczego! 

 
 Wskutek rozsypywania nieprzetworzonego kompostu ogródek wygląda trochę jak śmietnik. Resztki gruzu to pozostałości po poprzednich właścicielach. Fragmenty drewna w ciągu lata jednak się rozłożą...

  W efekcie moich nieudolnych doświadczeń właściwie co roku rozsypuję na ogródek nieprzekompostowaną materię. Kiedyś byłem przekonany, że to nie ma dla gleby znaczenia, gdzie się będzie ta próchnica wytwarzać: na pryźmie, czy w ziemi. Teraz wiem, że nie powinno się przekopywać odpadków, nie mam jednak tyle cierpliwości, aby czekać na dojrzewanie kompostu, a poza tym mój piasek na grządkach wprost woła o jakąkolwiek materię organiczną. Wydaje mi się, że nawet nie do końca przetworzona materia organiczna jest lepsza niż jej brak. Wychodzę z założenia, że zrębki drzewne, czy liście choć nie są rezerwuarem dostępnych od razu soli mineralnych, to na przykład wodę kumulują w sobie całkiem skutecznie i na pewno są siedliskiem grzybów i bakterii glebowych. A w ciągu lata jednak spróchnieją i staną się wtedy nawozem idealnym.
  Obiecuję, że w tym roku – szóstym sezonie uprawy mojego ogródka, nie tknę nawet palcem pryzmy kompostowej i będzie ona czekać przyszłej wiosny. Dam jej szanse wreszcie dojrzeć.  Zobaczymy czym odwdzięczy mi się taki pełnoletni kompost. Docelowo mam zamiar stopniowo dokładać na koniec pryzmy odpadki, a po dwóch latach z drugiego końca podbierać gotowy nawóz. I obecna sterta mam nadzieje, że stanie się początkiem tego procesu. Natomiast zdecydowanie i konsekwentnie odmawiam przerzucania pryzmy w celu przemieszania jej frakcji i napowietrzenia – co każą robić specjaliści od kompostu. Mój kopiec jest zdecydowanie za wielki i nie zamierzam się z nim szarpać, chyba że koparką. Wystarczy, że zwiozę gałęzie, rozdrobnię je, zbiorę jesienią liście i część skoszonej trawy, a do tego wysprzątam kurnik. Mam co robić bez przerzucania góry tego wszystkiego! 
  I już zupełnie na koniec opowiem, co skłoniło mnie do zagłębienia się w rozległy temat pryzmy kompostowej...
  Otóż jak często mi się zdarza: najpierw zrobiłem ewidentną głupotę, a kiedy to do mnie już dotarło, zacząłem się zastanawiać, co też poszło nie tak...
  Kiedy sadziłem jagodę kamczacką sądziłem, że lubi ona kwaśną glebę (dzisiaj mam wątpliwości, czy tak jest). Byłem przekonany, że najlepiej wsadzić ją w kwaśny torf zmieszany z ziemią z kory i igieł drzew iglastych. Oczywiście natychmiast stwierdziłem, że nie po to mieszkam na wsi, gdzie mam dostęp i do kory sosnowej i do zrębków sosnowych i wreszcie – do wiórów z tego drewna – żebym latał kupować kwaśny torf i ziemię sosnową. Wykopałem w miejscu wilgotnym duży dół, gdzie nakładłem trochę świeżej kory sosnowej, wiórów z sosnowych desek spod heblarki i w końcu igliwia. Wsadziłem w to wszystko biedne jagody i... ze trzy lata krzaczki właściwie nie urosły. A gdy po tym czasie wkurzony pociągnąłem jeden z nich, by sprawdzić jak się ukorzenił... krzaczek lekko wyszedł z dołka wypełnionego wciąż żółtymi wiórami, a korzonki splątane były w kształt idealnej doniczki – nawet nie próbowały szukać sobie pożywienia w przygotowanej przez mnie „glebie”. Dopiero wtedy zacząłem poszukiwać informacji o kompostowaniu i dowiedziałem się, że odpadki węglowe muszą być równoważone odpadkami zawierającymi azot w stosunku około dwudziestu do jednego i to jest podstawowy warunek zainicjowania procesu fermentacji. Taki czysty węgiel, jaki wrzuciłem pod moje kamczatki jest dla bakterii niezjadliwy. Nawet grzyby wcale nie tak chętnie zasiedlają sosnowe trociny. Krzaczki poratowałem zasilając je kurzym nawozem i ściółkując suchą trawą i wreszcie po kilku latach zaczęły rosnąć i owocować. A dzięki tym chybionym metodom uprawy jagody kamczackiej poszukałem nieco wiedzy na temat kompostowania.
  Uprawa wyjałowionej ziemi jest dla ogrodnika tyle sprawą ważną, co frustrującą. Ja swoje zagonki „karmię” już szósty rok bardzo intensywnie: kompostuję, przekopuję zielony nawóz, sypię popiół drzewny... Wydaje się, że plony mam nieco wyższe, niż te kilka lat temu, gdzieniegdzie znajduję już dżdżownice, ale na oko to wciąż jest to ten sam piasek, co dawniej. I dlatego zastanawiam się: czy te moje usilne starania w ogóle mają jakiś sens? Czy nie jest tak, że jałowa gleba zawsze będzie jałową, a wszelkie próby zmiany tego stanu rzeczy idą na marne? Jeszcze się nie poddaję. Będę walczył dalej, a o moich osiągnięciach lub porażce nie omieszkam poinformować...











 

20 lipca 2020

Bobry w stawie. Kontratak.

JAK POZBYŁEM SIĘ BOBRÓW ZE STAWU.


W wykonanie stawu zainwestowałem naprawdę dużo pieniędzy i energii. Był spełnieniem moich dziecięcych marzeń, a w przyszłości miał stać się atrakcją gospodarstwa agroturystycznego.

 
Podmurówkę pod pomostem podkopały bobry, skutkiem czego pomost się załamał i ja także.


  Nadeszła jednak inwazja bobrów, które najpierw zadomowiły się w mojej sadzawce, a następnie zaczęły ją sobie przerabiać po swojemu na bagienko. Nie mogłem na to patrzeć, nie mogłem do tego dopuścić, aby ten owoc moich marzeń i źródło planów zasypały, zamuliły i unicestwiły te ekspansywne gryzonie.  



Wybieranie śmieci ze stawu to była prawdziwa syzyfowa praca.

  Bobry siały swoje spustoszenie kilka lat: wyżarły ze stawu całą roślinność, a także większość drzew dookoła stawu – to jeszcze nie takie straszne. Najgorsze były ogromne nory, które ryły w brzegach, zasypując jeziorko tonami ziemi.

 
 Ogromne nory, zapadające się brzegi, tony ziemi w stawie...

 Na wypłyconym dnie zaczęły budować sobie żeremia i składowiska pokarmu na zimę... Woda ciągle była brunatna i zmącona, czarę goryczy przelał fakt, że nie mogłem się już we własnym oczku wykąpać... zacząłem się bać, że agresywne zwierzaki coś mi w końcu zrobią...
 
 Szczerze się obawiałem, że przegram walkę z bobrami.



  Musiałem działać.
  Bobry nie boją się ludzi. Samo zagospodarowanie  wody niczego nie zmienia; zwierzaki w dzień siedzą cicho w swoich norach, a na żer wychodzą nocą. Wykoszenie trawy dookoła stawu i wycięcie drzew w jego najbliższej okolicy nie robi na nich żadnego wrażenia. Będą dalej kopać swoje nory, a po jedzenie pójdą po prostu dalej.

 
 Zagajnik wierzbowy około stu pięćdziesięciu metrów od stawu...


  Myślałem o wynajęciu specjalistycznej ekipy do odłowienia gryzoni. U  mnie w okolicy znalazłem nawet takich fachowców. Liczą sobie tysiąc złotych od bobra, przywożą ciężki sprzęt do rozrywania nor i klatki, w które łapią zwierzaki. Tylko, że po tygodniu od odłowienia pojawi się w stawie nowa rodzina . Przerabiałem to. Kilka razy udało mi się zwierzaki na jakiś czas przepłoszyć – zabierałem im dzień w dzień wszystkie gałęzie, które zniosły do wody, obwalałem nory – i przez tydzień – dwa miałem spokój. Bobry szły sobie gdzieś w świat, gdzie miały spokojniej. Ale po jakimś czasie wszystko wracało do normy i zabawa zaczynała się od początku. A gdy latem w okolicy brakło wody – nie było siły, żeby się ich pozbyć. 

 
 Te "okopy" to symbol wojny: albo bobry, albo staw... Jeńców nie biorę... To zapadnięte bobrze nory.


  Analizując wszystkie możliwości doszedłem do wniosku, że jedynym skutecznym środkiem chroniącym moje oczko przed intruzami będzie ogrodzenie.
  Nie było mi łatwo pogodzić się z taką inwestycją. Staw miał stać się nieodłączną częścią ekosystemu – naturalnym oczkiem wtopionym w krajobraz. Ogrodzenie burzyło tą wizję, ale mogłem albo mieć wodę za płotem - albo wcale.

 
 Gdyby nie wojna z bobrami pewnie w życiu bym tego nie wykosił... Tu będzie płot.

  Żeby ogrodzenie miało sens musiało mieć podmurówkę. Bobry co prawda nie kopią nor w „suchej” ziemi – tworząc swoje nory wypłukują piasek wodą. Ale za to są bardzo silne i przeciskałyby się pod siatką, jeśli nie byłaby przymocowana do betonu. Stwierdziłem, że sama siatka powinna mieć oczko co najmniej 10x10 cm i mieć z metr wysokości. Taką siatkę znalazłem aż w Zamościu. Siatka z drutu ocynkowanego, grubość drutów skrajnych – 2mm, pozostałe 1,6mm. Kupiłem jej 300 metrów.


 
 To początek poważnej - jak dla mnie - inwestycji...

  Aby nie wylewać za dużo betonu – odchudziłem podmurówkę do sześciu centymetrów, a jej głębokość ma kilkanaście centymetrów. Chcąc usprawnić prace wykonałem trzy komplety składanych szalunków, które zapewniły powtarzalność kolejnych odcinków fundamentu i prostotę jego wykonania. 

 
 Specjalnie zwężony szpadel i przygotowane minimalistyczne szalunki: taki 7,5 metrowy odcinek podmurówki wylewałem za jednym podejściem: to były trzy betoniarki i solidne pół dniówki.

Dzięki lekkiemu betonowaniu na trzysta metrów ogrodzenia zużyłem około stu dwudziestu betoniarek mieszanki, czyli ponad sto dwadzieścia toreb cementu... Do tego poszło trochę stali. Słupki pod siatkę też zrobiłem maksymalnie lekkie. 
 
 Ogrodzenie co jakiś czas wzmacniłem "normalnymi", solidniejszymi słupkami. Na przykład narożniki.

W beton kotwiłem jedynie krótkie rurki – gniazda pod właściwe słupki, na które przeznaczyłem metrowej długości pręty zbrojeniowe 12mm. Wkleiłem je przy pomocy silikonu dachowego w przygotowane gniazda z rurek. Pręty, dopóki nie były związane siatką trochę były rozchwiane, ale gdy postawiłem siatkę, lekko ją naciągnąłem – wszystko ustawiło się w miarę przyzwoity rząd. 

 
 Taki płotek powstał po horyzont...

Ogrodzenia dopełniło kilka bram i furtek – tak by można było bez problemu nad staw dojść lub wjechać. I prawie rok po rozpoczęciu inwestycje moje jezioro zostało ogrodzone. Całość płotu kosztowała mnie około czterech tysięcy i ogrom pracy.
  Pozostało tylko czekać z drżeniem, co też bobry poczną z tym nowym dla nich problemem.
  Najbliżsi sąsiedzi, którzy obserwowali moje poczynania, zdania co do sensowności płotu mieli podzielone. Jeden z nich mówił, że siatka spełni swoją rolę, że się bobry ze stawu wyniosą. Drugi sąsiad twierdził z przekonaniem, że wyrzucam pieniądze w błoto, bo zwierzaki i tak siatkę porwą i cała robota na nic...

 
 Do tego co jakiś czas furtki i bramy.

  Ogrodziłem. Przez pierwsze kilka dni nic się nie wydarzyło. Potem gryzonie przypuściły na ogrodzenie atak. Próbowały zgryzać beton, przekopywać się pod podmurówką. Przeciskały się przez siatkę rozciągając jej oczka, lub przeciskały się między siatką, a betonem. 

 
 Pogryziony beton podmurówki i pogięta siatka.

Co rano znajdywałem z zewnętrznej strony siatki patyki , które zwierzaki próbowały wnieść do środka. Ale o ile same bobry przechodziły, o tyle ich pożywienie już niekoniecznie. Najwyżej krótkie proste kijki, którymi zwierzaki nie miały szans się pożywić. To była jesień zeszłego roku. Bardzo sucha jesień, więc nigdzie w okolicy – poza moim stawem nie było wody. Bobry nie miały się gdzie podziać. Przepychały się tak pod siatką do pierwszych opadów. Gdy tylko w okolicznych potoczkach i oczkach pojawiła się woda – zwierzaki dały za wygraną i opuściły mój staw. Od pół roku znów mam spokój! Woda się oczyściła, już nie wygląda jak kałuża w burzowy dzień, nie muszę wyciągać zatopionego w wodzie chrustu, bobry nie ryją kolejnych dziur w brzegach. Oczywiście wciąż widać spustoszenie , które po sobie zostawiły: poszarpane burty, pozapadana ziemia, powygryzany sosnowy żywopłot.  
 
 "Przerzedzony" sosnowy żywopłot.

W wodzie nie zachowała się żadna roślinność. Nie pozostało wspomnienie po lilii wodnej, moczarce, wywłóczniku, rdestnicach... jedynie żabiściek nie smakował bobrom.

 

Zwycięstwo!!! Nie mam bobrów! Staw odzyskany!
 

 A jakie mam zdanie w ogóle o bobrach? To zwierzaki mocno ekspansywne. Ich działanie zmienia ekosystem zdecydowanie. I niestety często nie tak, jak by sobie ludzie, którzy również korzystają  z tego ekosystemu życzyli. Bobry są pożyteczne, zatrzymują wodę, wspomagając naturalną retencję, ale ich działania powinny być jednak w jakiś sposób kontrolowane, bo nie wyobrażam sobie, żeby bagna wróciły na wszystkie tereny , które przez wieki osuszyliśmy. A bobry pozostawione same sobie zamieniły by nasz kraj w ogromne bagnisko w kilka sezonów.