W wykonanie stawu zainwestowałem naprawdę dużo pieniędzy i energii. Był spełnieniem moich dziecięcych marzeń, a w przyszłości miał stać się atrakcją gospodarstwa agroturystycznego.
Podmurówkę pod pomostem podkopały bobry, skutkiem czego pomost się załamał i ja także.
Nadeszła jednak inwazja bobrów, które najpierw zadomowiły się w mojej sadzawce, a następnie zaczęły ją sobie przerabiać po swojemu na bagienko. Nie mogłem na to patrzeć, nie mogłem do tego dopuścić, aby ten owoc moich marzeń i źródło planów zasypały, zamuliły i unicestwiły te ekspansywne gryzonie.
Wybieranie śmieci ze stawu to była prawdziwa syzyfowa praca.
Bobry siały swoje spustoszenie kilka lat: wyżarły ze stawu całą roślinność, a także większość drzew dookoła stawu – to jeszcze nie takie straszne. Najgorsze były ogromne nory, które ryły w brzegach, zasypując jeziorko tonami ziemi.
Ogromne nory, zapadające się brzegi, tony ziemi w stawie...
Na wypłyconym dnie zaczęły budować sobie żeremia i składowiska pokarmu na zimę... Woda ciągle była brunatna i zmącona, czarę goryczy przelał fakt, że nie mogłem się już we własnym oczku wykąpać... zacząłem się bać, że agresywne zwierzaki coś mi w końcu zrobią...
Szczerze się obawiałem, że przegram walkę z bobrami.
Musiałem działać.
Bobry nie boją się ludzi. Samo zagospodarowanie wody niczego nie zmienia; zwierzaki w dzień siedzą cicho w swoich norach, a na żer wychodzą nocą. Wykoszenie trawy dookoła stawu i wycięcie drzew w jego najbliższej okolicy nie robi na nich żadnego wrażenia. Będą dalej kopać swoje nory, a po jedzenie pójdą po prostu dalej.
Zagajnik wierzbowy około stu pięćdziesięciu metrów od stawu...
Myślałem o wynajęciu specjalistycznej ekipy do odłowienia gryzoni. U mnie w okolicy znalazłem nawet takich fachowców. Liczą sobie tysiąc złotych od bobra, przywożą ciężki sprzęt do rozrywania nor i klatki, w które łapią zwierzaki. Tylko, że po tygodniu od odłowienia pojawi się w stawie nowa rodzina . Przerabiałem to. Kilka razy udało mi się zwierzaki na jakiś czas przepłoszyć – zabierałem im dzień w dzień wszystkie gałęzie, które zniosły do wody, obwalałem nory – i przez tydzień – dwa miałem spokój. Bobry szły sobie gdzieś w świat, gdzie miały spokojniej. Ale po jakimś czasie wszystko wracało do normy i zabawa zaczynała się od początku. A gdy latem w okolicy brakło wody – nie było siły, żeby się ich pozbyć.
Te "okopy" to symbol wojny: albo bobry, albo staw... Jeńców nie biorę... To zapadnięte bobrze nory.
Analizując wszystkie możliwości doszedłem do wniosku, że jedynym skutecznym środkiem chroniącym moje oczko przed intruzami będzie ogrodzenie.
Nie było mi łatwo pogodzić się z taką inwestycją. Staw miał stać się nieodłączną częścią ekosystemu – naturalnym oczkiem wtopionym w krajobraz. Ogrodzenie burzyło tą wizję, ale mogłem albo mieć wodę za płotem - albo wcale.
Gdyby nie wojna z bobrami pewnie w życiu bym tego nie wykosił... Tu będzie płot.
Żeby ogrodzenie miało sens musiało mieć podmurówkę. Bobry co prawda nie kopią nor w „suchej” ziemi – tworząc swoje nory wypłukują piasek wodą. Ale za to są bardzo silne i przeciskałyby się pod siatką, jeśli nie byłaby przymocowana do betonu. Stwierdziłem, że sama siatka powinna mieć oczko co najmniej 10x10 cm i mieć z metr wysokości. Taką siatkę znalazłem aż w Zamościu. Siatka z drutu ocynkowanego, grubość drutów skrajnych – 2mm, pozostałe 1,6mm. Kupiłem jej 300 metrów.
To początek poważnej - jak dla mnie - inwestycji...
Aby nie wylewać za dużo betonu – odchudziłem podmurówkę do sześciu centymetrów, a jej głębokość ma kilkanaście centymetrów. Chcąc usprawnić prace wykonałem trzy komplety składanych szalunków, które zapewniły powtarzalność kolejnych odcinków fundamentu i prostotę jego wykonania.
Specjalnie zwężony szpadel i przygotowane minimalistyczne szalunki: taki 7,5 metrowy odcinek podmurówki wylewałem za jednym podejściem: to były trzy betoniarki i solidne pół dniówki.
Dzięki lekkiemu betonowaniu na trzysta metrów ogrodzenia zużyłem około stu dwudziestu betoniarek mieszanki, czyli ponad sto dwadzieścia toreb cementu... Do tego poszło trochę stali. Słupki pod siatkę też zrobiłem maksymalnie lekkie.
Ogrodzenie co jakiś czas wzmacniłem "normalnymi", solidniejszymi słupkami. Na przykład narożniki.
W beton kotwiłem jedynie krótkie rurki – gniazda pod właściwe słupki, na które przeznaczyłem metrowej długości pręty zbrojeniowe 12mm. Wkleiłem je przy pomocy silikonu dachowego w przygotowane gniazda z rurek. Pręty, dopóki nie były związane siatką trochę były rozchwiane, ale gdy postawiłem siatkę, lekko ją naciągnąłem – wszystko ustawiło się w miarę przyzwoity rząd.

Taki płotek powstał po horyzont...
Ogrodzenia dopełniło kilka bram i furtek – tak by można było bez problemu nad staw dojść lub wjechać. I prawie rok po rozpoczęciu inwestycje moje jezioro zostało ogrodzone. Całość płotu kosztowała mnie około czterech tysięcy i ogrom pracy.
Pozostało tylko czekać z drżeniem, co też bobry poczną z tym nowym dla nich problemem.
Najbliżsi sąsiedzi, którzy obserwowali moje poczynania, zdania co do sensowności płotu mieli podzielone. Jeden z nich mówił, że siatka spełni swoją rolę, że się bobry ze stawu wyniosą. Drugi sąsiad twierdził z przekonaniem, że wyrzucam pieniądze w błoto, bo zwierzaki i tak siatkę porwą i cała robota na nic...

Do tego co jakiś czas furtki i bramy.
Ogrodziłem. Przez pierwsze kilka dni nic się nie wydarzyło. Potem gryzonie przypuściły na ogrodzenie atak. Próbowały zgryzać beton, przekopywać się pod podmurówką. Przeciskały się przez siatkę rozciągając jej oczka, lub przeciskały się między siatką, a betonem.
Pogryziony beton podmurówki i pogięta siatka.
Co rano znajdywałem z zewnętrznej strony siatki patyki , które zwierzaki próbowały wnieść do środka. Ale o ile same bobry przechodziły, o tyle ich pożywienie już niekoniecznie. Najwyżej krótkie proste kijki, którymi zwierzaki nie miały szans się pożywić. To była jesień zeszłego roku. Bardzo sucha jesień, więc nigdzie w okolicy – poza moim stawem nie było wody. Bobry nie miały się gdzie podziać. Przepychały się tak pod siatką do pierwszych opadów. Gdy tylko w okolicznych potoczkach i oczkach pojawiła się woda – zwierzaki dały za wygraną i opuściły mój staw. Od pół roku znów mam spokój! Woda się oczyściła, już nie wygląda jak kałuża w burzowy dzień, nie muszę wyciągać zatopionego w wodzie chrustu, bobry nie ryją kolejnych dziur w brzegach. Oczywiście wciąż widać spustoszenie , które po sobie zostawiły: poszarpane burty, pozapadana ziemia, powygryzany sosnowy żywopłot.

"Przerzedzony" sosnowy żywopłot.
W wodzie nie zachowała się żadna roślinność. Nie pozostało wspomnienie po lilii wodnej, moczarce, wywłóczniku, rdestnicach... jedynie żabiściek nie smakował bobrom.

Zwycięstwo!!! Nie mam bobrów! Staw odzyskany!
A jakie mam zdanie w ogóle o bobrach? To zwierzaki mocno ekspansywne. Ich działanie zmienia ekosystem zdecydowanie. I niestety często nie tak, jak by sobie ludzie, którzy również korzystają z tego ekosystemu życzyli. Bobry są pożyteczne, zatrzymują wodę, wspomagając naturalną retencję, ale ich działania powinny być jednak w jakiś sposób kontrolowane, bo nie wyobrażam sobie, żeby bagna wróciły na wszystkie tereny , które przez wieki osuszyliśmy. A bobry pozostawione same sobie zamieniły by nasz kraj w ogromne bagnisko w kilka sezonów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz