BLOG O ŻYCIU NA WSI

10 sierpnia 2021

Gminne mrzonki cz. 3

Szalone pomysły najczęściej pozostają w głowach szaleńców i tak jest zapewne lepiej dla otoczenia. Czasem jednak takie inicjatywy rzucane w przestrzeń nagle powodują jakieś w niej spięcie i ta iskra staje się w zupełnie niezrozumiały, irracjonalny sposób zarzewiem istotnych zmian. Dlatego, choć nie mam specjalnie wiary w to, że te moje mrzonki coś zmienią chciałbym, głośno je wypowiedzieć... a nuż? Więc niech będzie trzecia część gminnych mrzonek – już jedynie literackiej fikcji.

Od małego wyjeżdżałem na wakacje. Pamiętam jedne z nich: nad jeziorem Jeziorak koło Iławy byliśmy samochodem z przyczepą i wybudowanym na niej przez moich rodziców rozkładanym domkiem. (Okazał się niestety konstrukcyjną porażką!). Obok naszego biwaku (miejscowość Siemiany) do jeziora wpadała maleńka strużka wody. Na tej stróżce budowaliśmy z bratem tamy i zmienialiśmy jej bieg. Zastanawialiśmy się, jakby tu wykorzystać siłę tej wody, nad którą do pewnego stopnia panowaliśmy. Wtedy chyba pierwszy raz zamarzyłem, że jak dorosnę, to chciałbym na rzece wybudować prawdziwą elektrownię wodną. Miałem pewnie z dziesięć lat. Szybko jednak zorientowałem się, że komuna, która odebrała nam mnóstwo rzeczy, odebrała także możliwość realizacji takiego marzenia. Pamiętam swoje rozważania, że gdyby tak ten system upadł, to jak wiele można by zdziałać! Łącznie z tą moją elektrownią. Potem, gdy PRL niby się skończył, ja na własny użytek ukułem sobie taką teorię, że system ten naprawdę odejdzie w niebyt dopiero, gdy będę mógł w końcu zrealizować to moje dziecięce marzenie znad Jezioraka. A dopóki prawo nie przestanie mi tego zabraniać – dopóty - w moim mniemaniu - państwo totalitarne wciąż będzie trwać. Przykro mówić, ale według tej mojej młodzieńczej definicji, powstałej w początku lat dziewięćdziesiątych, wciąż mamy PRL-owską rzeczywistość! Wciąż, po trzydziestu latach niby wolności, wybudowanie na rzeczce, potoku czy strumyku zapory i zainstalowanie na tej zaporze choćby najmniejszej elektrowni wodnej, jest w Polsce niemożliwe! Prawo zabrania de facto takich inwestycji i jest to dla mnie sytuacja niepojęta.

Wisi u mnie na ścianie mapa okolic z okresu międzywojennego. W tym czasie na obydwóch rzekach płynących przez naszą gminę, było kilka młynów wodnych. Prawie sto lat temu mieszkali tu ludzie, pewnie nie zawsze wykształceni i światowi, ale znający wartość pracy, również tej pracy, którą wykonywała za nich płynąca woda.  

 

Jaz na Rządzy w Rządzy. Gdzieś tu przed wojną był młyn. Teraz woda spada te trzy metry bezproduktywnie, tyle że fajnie huczy...

Oni dali przykład, jak mądrze wykorzystać te zasoby natury, aby nie marnowały się one bezproduktywnie lecz służyły społeczeństwu. Uważam, że powinniśmy pójść za tym przykładem. Po stu latach nie tylko go odtworzyć ale rozwinąć. 

 

 

Nie dość, że marnujemy pracę wody, to nie potrafimy nawet zadbać o dziedzictwo kulturowe... Smutek podwójny: resztki po młynie w Turzu.

Powinniśmy obydwie rzeki spiętrzyć. I to każdą z nich wielokrotnie na gminnym odcinku – tak by powstał rząd jezior. Każde z tych jezior kończyłoby się zaporą z małą elektrownią wodną pracującą w szczytach zapotrzebowania na prąd. Spadek np. Rządzy - od momentu wpłynięcia na teren naszej gminy - do momentu opuszczenia jej granic, wynosi około dwudziestu metrów. Elektrownię wodną można budować już nawet na dwumetrowym spadku, co oznacza, że na obszarze naszej gminy mogłoby - tylko na Rządzy - powstać nawet dziesięć zbiorników wodnych i miałoby to techniczny sens – jeśli rozpatrywać kwestię jedynie pod kątem produkcji energii. 

 

 

 Jaz w Turzu. Dawniej służył do przekierowywania strumienia wody pod młyn. Obecnie latem podnosi się go nieco, by powstało kąpielisko.

Takie zbiorniki wodne – jeśli by się je w przemyślany sposób zagospodarowało, mogłyby stać się magnesem dla turystów. Można by spożytkować je jako łowiska, stawy hodowlane, kąpieliska, miejsca do niektórych sportów wodnych. Na odpowiednio dużym zbiorniku można by na przykład wybudować wyciąg do narciarstwa wodnego (jest taki na jeziorze Białym w Augustowie, a przez trzy sezony świetnie funkcjonował na Jeziorze Dziekanowskim koło Łomianek; tu niestety właściciele pokłócili się o „podział łupów” i wyciąg zlikwidowano).

 

 Zalew w Rządzy. Po prostu jest ładny ale dałoby się go lepiej wykorzystać.

Wokół takich sztucznych jezior należałoby rozbudować jak najszerszą i bogatą infrastrukturę turystyczną, niekoniecznie nawet związaną z samymi zbiornikami. Myślę tu przede wszystkim o zapleczu gastronomicznym i noclegowym. Ale nie tylko: odbiorców mogliby znaleźć nie tylko producenci ryb, ale także małe wytwórnie wędlin, serów i innych produktów regionalnych. Należałoby także rozwinąć inne usługi turystyczne, które i obecnie przyciągają wielu pasjonatów: np. jeździectwo; wyznaczyć po okolicy szlaki konne, rowerowe i piesze...

Puśćmy wodze fantazji: na terenie gminy znajduje się wiele bagien, które moim zdaniem również powinno się przywrócić do stanu sprzed tysięcy lat – kiedy po ustąpieniu lodowców te bagna były płytkimi jeziorami. Takie wielkie jeziora również mogłyby stać się świetnymi terenami rekreacyjnymi. Koszt wykonania takiego wykopu byłby pewnie ogromny ale być może jest tak, że opłacałoby się to firmie, która w zamian za wykop mogłaby sobie wykorzystać torf, który na tych bagnach prawdopodobnie zalega. 

 

Bagno Feliksów. A jakby tak wydobyć torf i zamienić je z powrotem w jezioro?

Pozostałą – nietorfową ziemię z tych wszystkich wykopów można by było zwozić na jedno miejsce, gdzie powstałaby góra, którą można by wykorzystać jako stok narciarski... Zważywszy na surowy mikroklimat, który u nas panuje, taki stok miałby zapewne większą rację bytu, niż podobna góra np. w Warszawie.

Pomysły na urozmaicenie oferty turystycznej mogą być różne. Być może na miejscu byłoby wykonanie na terenie naszej gminy prac archeologicznych. Znane są przecież dziewiętnastowieczne przekazy o licznych powierzchniowych znaleziskach średniowiecznych i wcześniejszych zabytków. Zresztą i dziś wystarczy przejść się po wydmach w okolicach Czubajowizny, by natknąć się na liczne fragmenty garnków glinianych, które mój znajomy archeolog określił jako pochodzące prawdopodobnie z okresu wczesnego średniowiecza. 

 

Gliniane średniowieczne okruchy wygrzebane w okolicach Czubajowizny. Bagna były świetnym, bo niedostępnym miejscem do życia dla naszych przodków.

Gdy popatrzy się na mapę lidara - taką wersję ukazującą nagi grunt, bez żadnych powierzchniowych zakłóceń, to dość wyraźnie widać, że właśnie nad wspomnianą Rządzą niedaleko trasy Wołomin - Tłuszcz musiało być grodzisko, bo zachował się w terenie jego charakterystyczny, obły kształt. Być może pobudowanie jakiejś historyzującej osady także byłoby ciekawym – pod kątem turystyki - przedsięwzięciem.

Tego typu inwestycje to ogromne koszty i nakład wielkiej pracy... I niestety nie są to jedyne przeciwności, które należałoby pokonać. Po pierwsze prawo. Niestety obecnie wciąż jest tak (jak za komuny), że praktycznie nie wolno grodzić i spiętrzać rzek. I ustawodawcy nie przerażają coroczne susze i alarmy hydrologów, że musimy coś zrobić, by więcej wody zatrzymywać, by nie spływała ona bezproduktywnie prosto do morza. Bo jeśli jej nie zatrzymamy, to Polska zamieni się w pustynię. Kolejne rządy trzymają obywateli na krótkiej smyczy, zezwalając na namiastkę wolności, namiastkę zarobku, namiastkę przedsiębiorczości. Moim zdaniem władze samorządowe, naukowcy i w ogóle społeczeństwo powinno naciskać na zmianę takiej postawy rządzących. Prąd z elektrowni wodnych jest energią najczystszą z możliwych, najbardziej ekologiczną, bo przynoszącą środowisku nie straty, a raczej zyski, co powinno się wpisać w obecną dyskusję o końcu epoki paliw kopalnych. A nie wiadomo dlaczego, temat elektrowni wodnych w ogóle nie istnieje w społecznym dyskursie. A takie mikrospiętrzenia, nawet na niewielkim cieku wodnym, jak nasza Rządza, pozwoliłyby – zwłaszcza w połączeniu z fotowoltaiką - w efekcie skali - na zdecydowaną poprawę bilansu energetycznego kraju. 

 

 

 Rządza wartko przemierza łąki w okolicy Czubajowizny. Jakby tak część tych nieużytków zamienić w jezioro - to byłoby coś!

Druga trudność: pieniądze. Takie inwestycje są drogie. Ale tu już wiele zależy moim zdaniem od władz gminy. Jeśli by uznała, że taki kierunek rozwoju jest słuszny, powinna wziąć na siebie wykonanie planów, opracowań i próbować przekonać swych obywateli, że owszem: wydatek jest duży ale można rozłożyć go na kilku chętnych sąsiadów, a zyski będą trwałe i proporcjonalne do wkładu. Czy ktoś zechce wyłożyć swoje pieniądze w wątpliwą inwestycję? A pewnie! Wystarczy popatrzeć na zdjęcia satelitarne naszej gminy. Widać na nich, ile jest oczek wodnych, stawów i sadzawek! Na to poszły poważne prywatne pieniądze! Wydali je ludzie, którzy poza satysfakcją nic z tego nie mają. A gdyby dwóm – trzem właścicielom udało się wybudować pierwsze zapory, gdyby ruszyła choć jedna elektrownia, gdyby sąsiedzi zobaczyli te powstające jeziora, liczniki prądu odmierzające wytworzone kilowaty energii, pierwsze złowione we własnym stawie ryby, a w końcu pierwszych przyjezdnych – to poszliby w ślady tych pionierów. 

 

 Na widok takiego potwora każdemu poleciałaby ślinka...

I jestem przekonany, że na tych dwudziestu kilometrach Rządzy, która płynie przez naszą gminę, znalazłoby się kilkunastu właścicieli, którzy też doszliby do wniosku, że może warto zainwestować kilkanaście czy kilkadziesiąt tysięcy w pracę koparki i spychacza, by potem czerpać z tej inwestycji konkretne profity.

Poza pieniędzmi inwestorów może dałoby się także postarać o jakieś dofinansowania na zielone źródła energii oraz na inne inwestycje w gminach wiejskich? Przy sensownym planie być może udałoby się uzyskać jakieś dotacje?

Trzecią przeszkodą na drodze do realizacji takich planów może się wydawać ogrom pracy, jaką trzeba wykonać, aby wspomniane założenia mogły się ziścić. Władze gminy powinny załatwiać formalności w powiecie, czy w województwie i innych instytucjach państwowych. Zarządzającym gminą byłoby (być może) łatwiej przebrnąć przez biurokrację i do właścicieli gruntów powinni przyjść z gotowymi planami. Zezwolenia, projekty, plany, pomiary, negocjacje między właścicielami. Tego nie wykona pojedynczy inwestor choćby najbardziej rzutki. Ludzie boją się biurokracji, nie wierzą w żadne obietnice, słusznie uważają, że w Polsce władza, albo chce ich wykorzystać, albo zniszczyć. I jeśli rządzący nie udowodnią, że rzeczywiście są lepsi od poprzedników – niewiele da się osiągnąć. I to zarówno w gminie jak i w całym państwie. Ale kiedy już w ruch pójdą koparki i spychacze, a wywrotki ruszą z urobkiem – ludzie uwierzą w sens przedsięwzięcia, wtedy zakasają rękawy, urobią się po pachy, sięgną głębiej do kieszeni – ale zrobią. Bo tu ludzie pracują naprawdę ciężko. Widzę to u sąsiadów, widzę gdy przejeżdżam przez okoliczne wsie. Pracuje się tu ciężko i niestety czasem bezowocnie. Marna ziemia, ostry klimat, małe, jak na gospodarstwa rolne, areały. Do tego dzikie zwierzęta demolujące uprawy. I często jeszcze etat gdzieś daleko – w Wołominie, Warszawie, Mińsku. Czasami z tego etetu trzeba dołożyć do gospodarstwa... Nie dziwne, że ludzie nie wytrzymują tego i uciekają, bo po co się mordować? Ale uważam, że przy takim samym nakładzie pracy jak obecnie, gdyby uwierzyć i ukierunkować się na rozwój turystyki, korzyści byłyby znacznie większe. Praca stałaby się bardziej opłacalna. Ziemia przynosiłaby konkretne zyski, a nie jedynie trud.

 

 Mazury? Polesie? Kaszuby? Nie. Stawy na Czubajowiźnie. Nie można by tu spędzić urlopu?

No i ostatni, czwarty problem, to problem mentalny. Jak przekonać właścicieli, żeby zaryzykowali, żeby uwierzyli, że warto zainwestować czas, pracę, pieniądze... Nie ma szans, żeby wszyscy na to poszli. Ale tak jak mówię: na pewno jest także wielu entuzjastów: do nich należałoby trafić i od nich trzeba zacząć. Na terenie naszej gminy przez jakiś czas stały dwa wiatraki produkujące energię. Niestety inwestycja okazała się klapą i wiatraki zniknęły. Jestem przekonany, że gdyby postały jeszcze ze dwa – trzy lata, znaleźliby się tacy, którzy również zechcieliby mieć taką elektrownię na swojej posiadłości. (Chociaż to naprawdę jest droga inwestycja!). Pochwalę się w tym miejscu, że jestem jednym z pierwszych dwóch, szczęśliwych posiadaczy instalacji fotowoltaicznej w naszej wsi. Wiem, że powstała już trzecia. I wiem, że są kolejni mieszkańcy, którzy obserwują, zastanawiają się, czy też sobie nie zafundować fotowoltaiki. I tak to działa. Jeśli ktoś poczynił inwestycję, która okazała się opłacalna – to szybko znajdą się naśladowcy. Powtórzę: wystarczyłoby na początek wybudować jedną, porządną zaporę, z możliwie dużym, więc atrakcyjnym zbiornikiem retencyjnym, przy którym udałoby się założyć choćby zalążek usług turystycznych - a sukces takiego jednego, wzorcowego gospodarstwa natychmiast przysporzyłby kolejnych chętnych. Jeśli na poziomie państwa zmieniłoby się idiotyczne, pokomunistyczne, totalitarne prawo odbierające własność i inicjatywę, jeśli wyraźnie zaangażowałyby się władze gminy kładąc na stół gotowe plany – ludzie by w to weszli. A po pierwszych sukcesach następni by się dołączyli. A jeśli coś zaczęłoby się dziać – o dużych gminnych przedsięwzięciach szybko zaczęłoby się robić głośno – nastąpiłby efekt kuli śniegowej... Inwestycje stałyby się jednocześnie autoreklamą całego przedsięwzięcia. Pisałaby o nas prasa. A z gośćmi nie mielibyśmy problemu. Jeśli już to z nadmiarem...

 

 Znów Rządza. Tu w okolicach Ołdakowizny jej spiętrzenie byłoby jeszcze prostsze, bo rzeka płynie w dolinie. Nie trzeba by było nic kopać. Tylko niedługo nic się nie da spiętrzyć, bo ludzie grodzą działki i zabudowują je do samej rzeki.

I tu wrócę do punktu wyjścia moich rozważań: musielibyśmy mieć mądrych zarządzających, którzy nie pozwoliliby rozmienić sukcesu na drobne. Nie wolno by było pozwolić podzielić łąk i pól na działeczki, nie można by dopuścić, by powstały grodzone osiedla działkowiczów – wtedy w ciągu kilku lat cały pomysł by upadł. Maleńcy właściciele roztrwoniliby dorobek, nie mieliby pieniędzy, ani wizji aby serwisować i doglądać urządzeń, okolica zaczęłaby podupadać, nikt nie chciałby przyjeżdżać do pogrodzonych, zakostkowanych, kiczowatych przestrzeni. Jeśli byśmy mieli żyć z turystyki, musielibyśmy pozostać gminą przyjazną ludziom zmęczonym miejskim rozgardiaszem. To znaczy gminą zieloną, bliską naturze, otwartą, pełną tajemniczych, nieodkrytych zakątków i uroku. Uroku, który przywiódł mnie tu przed laty, który wciąż zachwyca i marzyłbym, aby nie mijał.



Okresowe jeziorko śródleśne niedaleko Strużek. Kiedyś zapewne wybierano tu torf, albo może glinę. Ja bym wybrał jeszcze raz i jeziorko stałoby się turystyczną atrakcją okolicy.



1 komentarz:

  1. Warto odwiedzać piękne polskie wsie. Są to miejsca, które wprost czekają na odkrycie.

    OdpowiedzUsuń