Kończąc artykuł o niestosowaniu w moim ogródku oprysków chemicznych obiecywałem, że wrócę do tego tematu, bo uważam go za ważny. I moimi refleksjami na ten temat chciałbym się dzisiaj podzielić.
Kiedyś sołtys naszej wsi sugerował mi, że powinienem bardziej zadbać o fragment zakrzaczeń, które mam na początku działki. Rzeczywiście – nie ingeruję w kilkunastometrowy pas samosiejek, krzaków i traw i po kilku latach wyhodowałem sobie tam niezłą dżunglę. Co kuje w oczy tych bardziej pedantycznych, „trawnikowych” sąsiadów. Nawet przez chwilę miałem szczery zamiar wykosić rosnąca tam bagienną trawę i poprzecinać wyrastające rokiciny. Jednak powstrzymałem się od karczunku i to nie tylko z wrodzonego lenistwa. Po pierwsze las ten oddziela mnie od drogi. Na razie nie ma na niej dużego ruchu, ale mniejszy już też pewnie nigdy nie będzie. Po drugie to teren obniżony; wiosną i po dużych deszczach stoi tam woda. „Normalna” roślinność się w takim miejscu nie utrzyma. I po trzecie i najważniejsze: oddałem ten fragment zbędnego dla mnie terenu we władanie Przyrody. Żyje tam sobie to, co chce żyć w sposób, jaki mu pasuje. To mój taki przydomowy rezerwat. Na pewno udało mi się tam przychować parę skowronków, bo je zaobserwowałem i chociażby dla ich świętego spokoju nie zamierzam poddać się presji sołtysa. Zresztą już byłego.
Takiego Tygrzyka Paskowanego można sobie wyhodować tylko na prawdziwej łące.
Do niedawna polski krajobraz rolniczy chwalono za pozostawianie między polami niewielkich zadrzewień, za niewykoszone miedze, za choćby samotne drzewa wśród pól i łąk. Intensywna uprawa, powiększające się stopniowo gospodarstwa wchłonęły te nieużytki; wykarczowano je, wykoszono i zaorano.
Od kilku lat promuje się – na razie w miastach – na wieś ta idea dotrze pewnie za kilka lat – tak zwane kwietne łąki. Ktoś w końcu doszedł do wniosku, że wykoszona trawa owszem - może i wygląda estetycznie, ale jest przyrodniczo praktycznie bezużyteczna - to po prostu zielona pustynia. Na kwietnej łące – przy zróżnicowanej roślinności, zaraz pojawią się owady żywiące się liśćmi, nektarem, pyłkiem, nasionkami. W ślad za owadami roślionożernymi pojawią się te drapieżne, a jak łąka będzie nieco większa, to trafią na nią i ptaki, i płazy, i gady. To już będzie ekosystem, a nie pustynia. A chyba nie chcemy zostać na Ziemi sami?
Ten sympatyczny przedstawiciel pasikonikowatych jest drapieżny, pojawi się więc tam, gdzie znajdzie inne owady.
Ten tekst ma trzy wstępy, które się z pozoru nie łączą, a na dodatek mają się nijak do tytułu. Ale tak się tylko wydaje: pisałem już o warzywach bez oprysków – a teraz chciałbym na problem stosowania chemicznych środków „ochrony” roślin i zwalczania „szkodników” spojrzeć z dalszej perspektywy. Stosując te preparaty trzeba mieć świadomość, że nie daje się przyrodzie szans. Niewinnie brzmiące opryski na komary, czy spsikanie trawnika, by nie rosły na nim chwasty jest w rzeczywistości tak samo dewastujące dla biosystemu jak wycięcie śródpolnych zakrzaczeń, zaoranie łąki, czy usunięcie drzew. Opryskując stonkę, mszyce, komary, czy chwasty w rzeczywistości wybijamy całe populacje innych, czasami uznawanych za „pożyteczne” owadów i roślin. Nie chronimy, ale wykonujemy wielopopulacyjne trzebienie.
Kto by tam podczas pryskania szukał w trawie żaby? Zapewne stosowanie pestycydów jest jedną z przyczyn kłopotów z populacją żaby zielonej ...
W innym artykule pisałem, że współczesne rolnictwo wymaga takich zabiegów, bo bez nich wymarlibyśmy z głodu. Ale nasze niewielkie ogrody i działki powinny pozostać wolne od chemii. Uważam, że tacy ludzie jak ja, którzy żyjąc na wsi nie utrzymują się jedynie z uprawy roli powinni szczególnie zadbać o świat przyrody. Stać mnie na to i finansowo, i mentalnie, by poświęcić kawałek mojej własności dla zachowania choćby namiastki tego, co „prawdziwi” rolnicy muszą zniszczyć. Więc dlaczego miałbym tego nie zrobić? Nie stosuję chemicznych oprysków, bo uważam, że to zaburza naturalne stosunki w przyrodzie. Z przerażeniem słucham sąsiadów, którzy przechwalają się, że wykonali opryski „na komary” i mają spokój. Napawa mnie trwoga, gdy widzą z jaką łatwością ludzie sięgają po cały arsenał herbicydów, by spopielić łąkę, czy przydrożny rów. Ostatnio z ambony pochwalił się nawet proboszcz, że opryskał przebiegający przez kościelne włości rowek melioracyjny, by ten nie zarastał. To zgroza.
... oraz ropuchy szarej. Uwielbia ona składać skrzek w niewielkich ciekach wodnych i sadzawkach. Skażenie takich siedlisk jest śmiertelnym zagrożeniem.
Wielu z nas ogląda z przejęciem etykiety ze składem chemicznym artykułów spożywczych, żeby broń Boże nie wybrać jakieś trucizny. Po czym, bez chwili refleksji idzie z wielkim baniakiem, by na swój wypieszczony ogród wylać jakieś cykloheksanodyny, triazolopiryumidyny albo inny sulfonylomocznik, czyli osławiony gliofasat. W kilka dni po oprysku tętniący życiem mikroświat staje się zbrązowiałym, pustym pobojowiskiem. Oczywiście producent preparatu twierdzi, że jest on nieszkodliwy i wręcz przyjazny środowisku, ale jak można wierzyć w takie zapewnienia patrząc na skutki jego działania? (Jak ktoś nie wierzy własnym oczom, to może sobie poczytać jeden z wielu tekstów w Sieci na ten temat. Na przykład opracowanie Marty Grotowskiej, Katarzyny Jandy i Karoliny Jakubczyk z Pomorskiego Uniwersytetu Medycznego pt. „Wpływ pestycydów na zdrowie człowieka.) Mam wrażenie, że zapominamy, że jesteśmy częścią przyrody i to, co ją zabija – zabija również nas. To jest truizm, którego w niepojęty dla mnie sposób nie chcemy pojąć.
To, że krzywdzimy siebie stosując wymyślne specyfiki mające „ułatwić” życie rolnikom jest problemem. Ale – można powiedzieć, że to nasz świadomy wybór. Ja uważam, że z punktu widzenia środowiska, ale również etyki dużo gorsze jest to, że stosując setki różnych substancji trujących, niszczymy żywą tkankę otaczającego nas świata. Powtórzę: Przecież nie jest tak, że opryskując komary na swojej działce – co w tym roku jest jakąś upiorną, nie powstrzymywaną praktyką – wymordujemy jedynie komary. Zabijemy także inne owady, które na naszej działce egzystują.
Jeśli opryskałbym te chwasty pszczoła miałaby niewielkie szanse na przeżycie. A miód, który by wyprodukowała zawierałby pestycyd.
Wytrujemy pszczoły, trzmiele, biedronki, motyle, świerszcze, wreszcie pająki, mnóstwo rodzajów chrabąszczy... Tysiące gatunków. Miliony osobników. Wszystkie one pełnią swoją rolę w ekosystemie. Najpierw zastępy prosionków, stonóg, skorków, larwy kruszycy, czy chrabąszcza majowego, no i oczywiście dżdżownice rozkładają materię organiczną. Wszystkie te stworzenia kryjąc się niemal całe życie w wilgotnych i ciemnych ogrodowych zakamarkach z zapałem przerabiają resztki roślin i innych zwierząt na przeżyzną próchnicę. To samo robią – ale już w blasku słońca - dziesiątki gatunków pluskwiaków (kowale).
Niektórzy zabijają te pluskwiaki, bo bywa ich dużo... Jeszcze. To właśnie kowale szerzej znane jako tramwaje.
Dzięki ich pracy nasze rośliny rosną bujniej, są pełne wartościowych składników i mogą cieszyć oko i podniebienie. Nie tylko ludzkie. Na zieleninę wyrośniętą na próchnicy mają ochotę również chrabąszcze i chrząszcze, larwy ciem i motyli no i zastępy mszyc. Tych wyjątkowo nie lubimy... ale czy słusznie?
Jeden z większych owadów w Polsce. Znienawidzony przez rolników turkuć podjadek. Ten ma około 5 cm.
Mszyce - owszem - zżerają nam nasze marchewki i buraczki, potrafią ogołocić z liści drzewko owocowe. Ale zalety mają. Doceniają je mrówki, biedronki, zwiewne złotooki... oraz pszczoły. Mrówki spijają z mszyc słodki syrop – wydzielinę będącą produktem ubocznym trawienia jakiegoś koperku, czy bobu. Biedronki i złotooki – a raczej ich żarłoczne larwy zjadają całe mszyce, razem z ich słodkim „deserem”. Natomiast pszczoły zlizują słodki syrop pozostawiony przez mszyce na liściach lub igłach drzew i produkują z niego najcenniejszy z miodów – miód spadziowy. Ale to wciąż promil tego, co powinno latać i chodzić po ogrodzie. Na przykład nasze krzaczki i drzewa owocowe zapylają trzmiele, które dostają się do niedostępnych dla pszczół kwiatów (np. jagody kamczackiej, czy brazylijskiej). Ponadto trzmiele latają także przy niskich temperaturach, wczesną wiosną wyręczając przy zapylaniu pszczoły, które w tym czasie w życiu by nie wyściubiły swych czułków z ciepłego ula. W naszych ogrodach powinny oczy cieszyć kolorowe motyle, których gąsiennice może i poczęstują się naszymi uprawami, ale kto by tam takim pięknościom odmówił?
Prawda że ładna?
By tych motyli i motylków, ciem i chrząszczy nie było za dużo okolicę przeczesują zastępy mrówek, które regulują ilość stworzonek mniej pożądanych oraz skrzętnie uprzątają wszystko to, co straciło już życie...
No i tak: są też te wredne komary, muchy, meszki, kleszcze. Dla nas są wredne, ale są pożywieniem jaskółek, jerzyków, nietoperzy, żab, ropuch, jaszczurek, drapieżnych much (są takie!), os czy szerszeni. (Osy i szerszenie nie zjadają ludzi – wolą muchę lub gza!!!) Larwy komarów są zjadane przez ryby, traszki (to takie miniaturowe smoki) płoszyce i nartniki, a także przez upiorne larwy pięknych ważek...
Nawet taki drewnojad jest pożyteczny, bo żywią się nim dzięcioły.
Wymieniłem jedynie kilka gatunków zwierzątek kryjących się pod ściółką i wśród liści, w powietrzu i w koronach drzew, a są ich tysiące. A raczej powinny być... Bo przychodzimy my z opryskiwaczem i cały ten wszechświat wzajemnych zależności, istnień, całe to tętniące życie kończymy brutalnie rozpylając dowolny insektycyd: jakiś pyretroid, oksadiazynę, czy inną neonikotynoidę... bo ugryzł nas komar i nie możemy się napić piwa przy ognisku... Myślicie, że to w porządku?!
Kto się dogłębnie nie interesuje przyrodą nie zauważa na co dzień zmian, które w niej zachodzą. W ciągu mojego, czterdziestoletniego życia przestałem obserwować co najmniej kilka gatunków owadów: nie ma bąków, biedronek dwukropek, wielu gatunków motyli, które widywałem w dzieciństwie, a których nazw nie znam, od kilku sezonów nie widuję złotooków.
Tą dwukropkę wypatrzyłem już kilka lat temu... i była to ostatnia dwukropka...
Czy wyginęły - ot tak – naturalnie, czy okazały się bardziej od innych gatunków podatne na naszą ekspansję? Tego nie wiadomo.
Przyrodnicy mówią, że jest dramat z populacjami zwierząt wyższych – zwłaszcza z delikatnymi płazami. Na naszych oczach podobno wymierają ropuchy i traszki, rzekotki i żaby zielone. Jaskółki ostatnio odbudowały swoją populację, ale do niedawna również ich liczb drastycznie spadała... A to między innymi brak tych zwierząt powoduje taki wysyp komarów. I znów pytanie: czy to nasza wina, że te zwierzęta są na skraju wyginięcia? Nie wiadomo, ale uważam, że powinniśmy im dać szansę na przeżycie. Dla dobra nas samych. Tym bardziej, że podtruwając z premedytacja wszystko wokół - w końcu podtruwamy także siebie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz