BLOG O ŻYCIU NA WSI

27 września 2020

Jak wykonałem podłogę z dębowego bruku.

 Podłoga z bruku dębowego.

 

Nasi znajomi kupili działkę na pograniczu Legionowa i Chotomowa. W tamtym czasie, czyli kilkanaście lat temu ta okolica – w co dziś ciężko uwierzyć - była jeszcze cichym, zalesionym pustkowiem. I działkę naszych znajomych również porastał las. Gdy nie bez problemu zdobyli oni pozwolenie na usunięcie z nowo nabytej nieruchomości kilkunastu drzew – zgłosili się do mnie z zapytaniem, czy nie zechciałbym ich wyciąć. Oczywiście, jak zwykle nie bardzo miałem czas aby im pomóc, ale gdy wybrałem się w odwiedziny stwierdziłem, że może jednak warto będzie poświęcić dzień na karczunek. Wśród drzew przeznaczonych do usunięcia znalazł się bowiem również potężny dąb, który miał nieszczęście urosnąć w samym środku projektowanego domu. Takim dębem nie mogłem pogardzić.
  Wycinka przebiegła stosukowo sprawnie, chociaż jedna krzywa sosna uparła się, by runąć na świeżo postawiony płot sąsiadów i być może zahaczyć jeszcze o zabudowania gospodarcze. Musieliśmy się sporo napocić, żeby to upartemu drzewu wyperswadować.
  Dęba wyciąłem metodą alpinistyczną: od góry, po kawałku, bo wykarczowany tradycyjnie, padając mógł się zachować nieobliczalnie.
  Jego główny pień pociąłem na kilka metrowych kloców, z których większość zabrałem. Drewno oraz miła gościna było moją zapłatą za wykonaną robotę. W ten sposób stałem się  szczęśliwym posiadaczem dębowych bali.  
  Pieńki schły pod dachem kilka lat. Leżały sobie nieokorowane w garażu i czekały na remont domu. Aby dąb nie popękał powinien schnąć powoli i kora zapewnia ten warunek, dlatego dębiny się nie koruje przed sezonowaniem. I rzeczywiście - dopóki były w całości, dopóty wyglądały bardzo ładnie. Natomiast kiedy w końcu zdecydowałem, że wystarczy tego leżakowania i pociąłem je na kilkucentymetrowej grubości plastry – popękały niemal natychmiast.

 

U góry bruk surowy - spod piły, na dole już wstępnie wygładzony.

 Z dębowego pnia uzyskałem około pięćdziesięciu sztuk talerzy o grubości 7 – 8 centymetrów i średnio trzydziestu centymetrów średnicy.
  Pocięcie wysezonowanej, więc twardej dębiny zwykłą piłą łańcuchową na tyle fragmentów pamiętam jako poważne wyzwanie. Podjąłem je i dzięki temu uzyskałem półprodukt, który wkrótce miał stać się pięknym drewnianym brukiem wyłożonym na podłodze naszego przedsionka.
  Pozostawało jeszcze pytanie, jak właściwie wykonać podłogę. To znaczy jak przykleić i zafugować drewno, jak ostatecznie wyrównać krzywe i surowe plastry, jak je zabezpieczyć...  Pierwszy sposób, jaki mi przyszedł do głowy to przyklejenie dębiny na betonową wylewkę, którą i tak musiałem wykonać, ponieważ w ganku – podobnie jak w całym domu - dotychczas była tak zwana ślepa podłoga – czyli deski na legarach ułożonych po prostu na piasku.

 

Dębowe talerze.
  

Talerze ułożyłem na świeżym betonie, wyrównując z grubsza ich poziom. Plastry były cięte „z ręki”, więc każdy z nich miał inną grubość i aby otrzymać w miarę równą powierzchnię musiałem je odpowiednio wcisnąć w beton. Po wyschnięciu całości bardzo szybko okazało się, że pracujące drewno odkleja się od betonowego podłoża. Ale ułożenie krążków na świeżym betonie nie było złym pomysłem. Dzięki temu miałem już przygotowane betonowe „odciski”, w które mogłem wkleić drewno na trwale. 

 

Klejenie bruku w cementowych śladach.

 

Tylko jakiego kleju użyć by wytrzymał on naprężenia dębowych klocków? Na próbę zastosowałem jeden z popularnych klejów z tuby służący - według specyfikacji - do łączenia drewna z betonem. Ten klej po wyschnięciu dawał  sztywną spoinę i w efekcie drewno, które mocno pracowało znów bardzo szybko odeszło od podłoża. 

 

Plastry dębu można było wyjmować i wkładać w betonowe odciski.

 

Doszedłem do wniosku, że muszę użyć spoiwa, które pozostaje trwale elastyczne. Mój wybór padł więc na sylikon. I to okazało się strzałem w dziesiątkę. Dębina przyklejona zwykłym silikonem przez rok nie odkleiła się od podłoża. Po tym czasie przystąpiłem do wykańczania podłogi.

 

A tak to wyglądało z zewnątrz... Tu akurat wymieniałem drzwi.
  

 Zaprzyjaźniony parkieciarz, który od wielu lat cyklinował podłogi mi i mojej rodzinie oraz wielu znajomym, odmówił kategorycznie szlifowania poprzecznie ciętej i dramatycznie krzywej dębiny.
  Czekało mnie więc kolejne wyzwanie: Zakupiłem pakiet kilkunastu krążków papierów ściernych na rzep o najgrubszej, dostępnej granulacji (24) i po raz kolejny dokonałem rzeczy, która wydawała się dość karkołomna: przeszlifowałem szlifierką kątową cały dębowy bruk uzyskując zadowalająco równą i gładką podłogę. 

 

Bruk zafugowany i wstępnie wyszlifowany.

Teraz należało jedynie zafugować czymś coraz lepiej prezentujący się bruk i wreszcie na gładko – już drobnym papierem go oczyścić i ostatecznie wycyklinować. Stwierdziłem, że bruk dębowy będzie się nieźle prezentował w cementowej fudze. Aby uniknąć poważnych spękań na styku cementu i drewna fugę wykonałem z kleju do ceramiki łazienkowej o podwyższonej elastyczności. Mimo to i tak dookoła plastrów bardzo szybko pojawiły się rysy, ponadto problematyczne dla mnie było w jaki sposób mam wypełnić spękania w bruku, a także czym go zaimpregnować... w końcu podjąłem decyzję, że zaleję całą podłogę przezroczystą żywicą epoksydową.

 Gotowy bruk dębowy. Bruk w rzeczywistości tak się nie swieci, bo zdjęcie jest wykonane, gdy podłoga jeszcze była mokra.

Gotowy bruk dębowy. Bruk w rzeczywistości tak się nie świeci, bo zdjęcie jest wykonane, gdy podłoga jeszcze była mokra.

 Jak na razie podłoga przetrwała już dwa sezony i wygląda na to, że żywica  była niezłym rozwiązaniem choć nie tanim.... Na około 5m2 podłogi wylałem tej żywicy około dziesięciu litrów. Wydaje się jednak, że żywica wypełniając wszystkie otwory i spękania skutecznie połączyła drewno z cementem oraz stała się powłoką ochronną dla drewnianego bruku.

29 sierpnia 2020

Opowieść o drzwiach

  •  Jak to z drzwiami było...
  •  
  • Ta historia mogła tak wyglądać: Niedługo przed wybuchem wojny w 39 roku, na północnych krańcach Podlasia, gdzieś w okolicach Raczek córka bogatego chłopa zostaje wydana za mąż za równie majętnego i zdolnego stolarza z sąsiedztwa. Za pieniądze z posagu oraz z odłożonych oszczędności młodzi kupują ziemię na skraju wsi, gdzie wkrótce wybudują niewielki, ale ozdobny i wygodny dom. Dom jest drewniany – jak większość w okolicy, posadowiony na kamiennych fundamentach, dwuizbowy. Od frontu, od polnej drogi gości do środka zapraszają piękne, dwuskrzydłowe drzwi ze snycerką i brązowymi, ozdobnymi, aczkolwiek nowoczesnymi pionowymi rurkowymi klamkami. Te drzwi to swoista wizytówka młodego stolarza, dlatego wydają się nieco przewymiarowane i zbyt bogate jak na wiejską, niedużą chałupę. Nadałyby sznytu i dworowi. 
  •  
  •   Drzwi już po wstępnym wyczyszczeniu prezentują się znakomicie.

  •   Wkrótce nadeszła wojna – ponury czas, w którym nie było miejsca na przyjazne odwiedziny. Gospodarze w niespokojnych czasach zamknęli odświętne drzwi od frontu na głucho, a sami korzystali z tych zwyczajnych - od podwórka. Zamek we frontowych drzwiach do domu zardzewiał i zastał się, ale nie zużył. 
  •  
  •  Górny rygiel wymagał jedynie nasmarowania.
  •  
      Jakie były losy mieszkańców? Ile osób przewinęło się przez dom? Jakie były losy tych ludzi? Nie dowiemy się nigdy, tym bardziej, że nawet nikt już nie pamięta, gdzie ten dom stał.
      Dość, że dotrwał do połowy lat dziewięćdziesiątych zeszłego wieku. I wtedy historia dla mnie stała się rzeczywistością. 
  •  
  •  
  •  W detalach widać ubytki ale robią wrażenie.
  •  
  • Na te drzwi w przedwojennym domu natknąłem się przypadkiem. Jechaliśmy wczesną zimą na suwalszczyznę. Zahartować się przed mrozami w ruskiej bani, pojeść tłustych kartaczy i kiszki ziemniaczanej, zachwycić się krajobrazami surowej o tej porze roku i pustej w tamtym czasie krainy. Jechaliśmy w dwa samochody krętą szutrówką właśnie gdzieś w okolicach Raczek. Pamiętam, że tego dnia wcześniej oglądaliśmy jakiś pałac – ale tylko z zewnątrz – przez płot. (Dowspuda?) A teraz prawdopodobnie szukaliśmy jaćwieskich grobowców. Droga była najwyraźniej świeżo wysypana kamykami i poszerzona. Tak, że gdy zatrzymaliśmy się obok starej drewnianej chałupy, przez okno samochodu można było niemal dotknąć jej ściany. Stała samotnie, z dala od innych zabudowań, narażona na wandali i poddana działaniom czasu. Była ruiną. Po zapadniętym do środka dachu pozostały resztki zwalonych krokwi i porozbijanego eternitu, ściany pokrzywiły się i runęłby, gdyby wzajemnie się nie podpierały. Drzewa i krzaki nie rosły już tylko dookoła budynku – ale również i wewnątrz, przeciskając się między zwalonymi belkami ściany działowej i stropu. Po oknach i drzwiach – tych od podwórka, używanych na co dzień, zostały jedynie puste ościeżnice. Nie zachowało się również nic z wyposażenia. Czy zostało zabrane przez ostatnich właścicieli, czy też doszczętnie splądrowane? – również nie wiadomo.        Jedynie zamknięte, pięknie snycerowane ciężkie drzwi do końca pozostały niewzruszone, niepodatne na postępującą wokół destrukcję. Gdy wszystko rozpadło się i zniszczało – one jedne jakimś niepojętym zrządzeniem losu wciąż trwały.
  •  
  •  Odtwarzam połamany zawias.

  •   Wreszcie ktoś wyłamał również i je – zamknięte od dziesięcioleci, niewzruszone niczym pomnik. Dlaczego ich nie zabrał? Nie rozbił, wyrwawszy uprzednio miedziane klamki? Może ruszyło go sumienie, bo rzeczywiście wciąż zasługiwały na szacunek pośród tego rumowiska... W takim stanie zobaczyłem je ćwierć wieku temu, jadąc – jak wspomniałem - ze znajomymi na przedłużony weekend do Leszczewka nad Wigry. Może to był Sylwester? 
  •   Żeby zabrać zjawiskowe drzwi pierwszy napomknął mój serdeczny przyjaciel – AE. Wszyscy wzdrygnęliśmy się przed tym pomysłem. AE twardo argumentował jednak, że musimy uratować je od niechybnego unicestwienia.
      Wśród nas była znajoma, która studiowała historię sztuki. A do tego była dziewczyną o nieskazitelnej moralności. Gdy AE zapowiedział jej, że w drodze powrotnej znów pojedziemy tymi samymi bezdrożami – aby trafić do zrujnowanej chaty i zabrać stamtąd drzwi – pokłóciła się z nim, że tak nie wolno, że to jest czyjaś własność, że nie można ot – tak zabierać nie swojej rzeczy. Zgadzała się, że taką piękną stolarkę trafi szlag, że szkoda jej, że powinno się ją uratować... Ale żeby ją tak po prostu zabrać? To nie.
      Mimo jej protestów po kilku dniach spędzonych udanie na suwalszczyźnie wróciliśmy pod te ruiny. Drzwi czekały na nas nieporuszone. Jedno skrzydło było zdjęte z zawiasów i oparte o ścianę obok, a drugi wisiało smętnie na jednym zawiasie. Włożyliśmy ciężkie elementy na dach samochodu – był to pojazd AE, duży fiat - i w ten niecny sposób stał się on posiadaczem pięknych skrzydeł drzwiowych. Drzwi trafiły jednak do mnie – kolega nie miał gdzie ich przechować. Później, w ciągu lat zmienił zainteresowania i nieco zniknął z mojego życia – i prawem zasiedzenia stałem się ich posiadaczem.
  •  
  •  Największy problem miałem z dorobieniem listewek o odpowiednim przekroju. Bez profesjonalnych maszyn to niezła zabawa.

  •   Opisuję to zdarzenie, bo dręczą mnie wyrzuty sumienia – nawet teraz, choć minęło już ćwierć wieku. Z jednej strony wiem, że je uratowaliśmy, ale z drugiej strony po prostu uczestniczyłem w rabunku... Nie szukaliśmy właściciela. Tak, jak napisałem: ruiną najwyraźniej nikt się nie interesował i stała ona z dala od wsi. Znalezienie kogoś, kto pozwoliłby legalnie zabrać te drzwi było raczej nierealne.
      Kiedy już stało się jasne, że AE nie będzie upominał się o zabytkową stolarkę i po przeprowadzce na wieś, od razu postanowiłem, że wrota wreszcie odnajdą kres swojej dotychczasowej historii.
     Jak już pisałem mój dom pobudowany w latach siedemdziesiątych oszalowałem deskami i postanowiłem, że jednym z mocniejszych akcentów tak odnowionego budynku będą te stare, przedwojenne drzwi. Musiałem dostosować do nich otwór wejściowy – nieco go obniżyć i poszerzyć. 
  •  
  •   
  • Wycięte stare drzwi i otwór dostosowany do nowych. Odkurzacz był niezbędny... 
  •  
  • Same drzwi również wymagały remontu. Kilka listewek poodszczypywało się, część wypaczyło i poodginało, trzeba je było drugi raz mocować. Oczywiście musiałem uruchomić zardzewiałe zamki i dorobić klucz, co nie było proste, ponieważ dawne zamki były otwierane dużo większymi kluczami, niż te obecne. Pobawiłem się również w ślusarza i wykonałem część zawiasów. Musiałem też skompletować jedną z klamek. Brakowało rurkowego pochwytu. Na szczęście pasowała standardowa miedziana hydrauliczna "15"!
  •  
  •  
  •  Zawiasy w trakcie produkcji.
  •  
  •  
  •   I nowe "stare" zawiasy.
  •  
  • A także zamówiłem nową ościeżnicę, dostosowaną do drzwi. Same drzwi również trzeba było oczyścić z resztek farby, zabezpieczyć i pomalować na nowo... Jednak efekt wydaje mi się wart tego grzechu sprzed ćwierćwiecza...


     
  • Drzwi przygotowne do malowania...
  •  
  • ... i pomalowane.


    A tu już przymierzone do ramy. Lewa, wewnętrzna strona.


    I w końcu obsadzone. Teraz muszę tylko wykonać resztę szalunku i obróbki. Ale to już inna historia.


    P.S.
    A skąd wiem, że drzwi praktycznie nie były użytkowane? Poznaję to po zamku, którego elementy nie noszą zupełnie śladów zużycia. Świadczy to o tym, że wrota zamontowano i właściwie natychmiast zamknięto je na stałe.

07 sierpnia 2020

Chemicznym opryskom w ogrodach stonowcze NIE!

 
  Kończąc artykuł o niestosowaniu w moim ogródku oprysków chemicznych obiecywałem, że wrócę do tego tematu, bo uważam go za ważny. I moimi refleksjami na ten temat chciałbym się dzisiaj podzielić.
  Kiedyś sołtys naszej wsi sugerował mi, że powinienem bardziej zadbać o fragment zakrzaczeń, które mam na początku działki. Rzeczywiście – nie ingeruję w kilkunastometrowy pas samosiejek, krzaków i traw i po kilku latach wyhodowałem sobie tam niezłą dżunglę. Co kuje w oczy tych bardziej pedantycznych, „trawnikowych” sąsiadów. Nawet przez chwilę miałem szczery zamiar wykosić rosnąca tam bagienną trawę i poprzecinać wyrastające rokiciny. Jednak powstrzymałem się od karczunku i to nie tylko z wrodzonego lenistwa. Po pierwsze las ten oddziela mnie od drogi. Na razie nie ma na niej dużego ruchu, ale mniejszy już też pewnie nigdy nie będzie. Po drugie to teren obniżony; wiosną i po dużych deszczach stoi tam woda. „Normalna” roślinność się w takim miejscu nie utrzyma. I po trzecie i najważniejsze: oddałem ten fragment zbędnego dla mnie terenu we władanie Przyrody. Żyje tam sobie to, co chce żyć w sposób, jaki mu pasuje. To mój taki przydomowy rezerwat. Na pewno udało mi się tam przychować parę skowronków, bo je zaobserwowałem i chociażby dla ich świętego spokoju nie zamierzam poddać się presji sołtysa. Zresztą już byłego. 


Takiego Tygrzyka Paskowanego można sobie wyhodować tylko na prawdziwej łące.

Do niedawna polski krajobraz rolniczy chwalono za pozostawianie między polami  niewielkich zadrzewień, za niewykoszone miedze, za choćby samotne drzewa wśród pól i łąk. Intensywna uprawa, powiększające się stopniowo gospodarstwa wchłonęły te nieużytki; wykarczowano je, wykoszono i zaorano.
  Od kilku lat promuje się – na razie w miastach – na wieś ta idea dotrze pewnie za kilka lat – tak zwane kwietne łąki. Ktoś w końcu doszedł do wniosku, że wykoszona trawa owszem - może i wygląda estetycznie, ale jest przyrodniczo praktycznie bezużyteczna - to po prostu zielona pustynia. Na kwietnej łące – przy zróżnicowanej roślinności, zaraz pojawią się owady żywiące się liśćmi, nektarem, pyłkiem, nasionkami. W ślad za owadami roślionożernymi pojawią się te drapieżne, a jak łąka będzie nieco większa, to trafią na nią i ptaki, i płazy, i gady. To już będzie ekosystem, a nie pustynia. A chyba nie chcemy zostać na Ziemi sami?

 

Ten sympatyczny przedstawiciel pasikonikowatych jest drapieżny, pojawi się więc tam, gdzie znajdzie inne owady.
  

Ten tekst ma trzy wstępy, które się z pozoru nie łączą, a na dodatek mają się nijak do tytułu. Ale tak się tylko wydaje: pisałem już o warzywach bez oprysków – a teraz chciałbym na problem stosowania chemicznych środków „ochrony” roślin i zwalczania „szkodników” spojrzeć z dalszej perspektywy.  Stosując te preparaty trzeba mieć świadomość, że nie daje się przyrodzie szans. Niewinnie brzmiące opryski na komary, czy spsikanie trawnika, by nie rosły na nim chwasty jest w rzeczywistości tak samo dewastujące dla biosystemu jak wycięcie śródpolnych zakrzaczeń, zaoranie łąki, czy usunięcie drzew. Opryskując stonkę, mszyce, komary, czy chwasty w rzeczywistości wybijamy całe populacje innych, czasami uznawanych za „pożyteczne” owadów i roślin. Nie chronimy, ale wykonujemy wielopopulacyjne trzebienie. 

 

Kto by tam podczas pryskania szukał w trawie żaby? Zapewne stosowanie pestycydów jest jedną z przyczyn kłopotów z populacją żaby zielonej ...

W innym artykule pisałem, że współczesne rolnictwo wymaga takich zabiegów, bo bez nich wymarlibyśmy z głodu. Ale nasze niewielkie ogrody i działki powinny pozostać wolne od chemii. Uważam, że tacy ludzie jak ja, którzy żyjąc na wsi nie utrzymują się jedynie z uprawy roli powinni szczególnie zadbać o świat przyrody. Stać mnie na to i finansowo, i mentalnie, by poświęcić kawałek mojej własności dla zachowania choćby namiastki tego, co „prawdziwi” rolnicy muszą zniszczyć. Więc dlaczego miałbym tego nie zrobić? Nie stosuję chemicznych oprysków, bo uważam, że to zaburza naturalne stosunki w przyrodzie. Z przerażeniem słucham sąsiadów, którzy przechwalają się, że wykonali opryski „na komary” i mają spokój. Napawa mnie trwoga, gdy widzą z jaką łatwością ludzie sięgają po cały arsenał herbicydów, by spopielić łąkę, czy przydrożny rów. Ostatnio z ambony pochwalił się nawet proboszcz, że opryskał przebiegający przez kościelne włości rowek melioracyjny, by ten nie zarastał. To zgroza. 

 

... oraz ropuchy szarej. Uwielbia ona składać skrzek w niewielkich ciekach wodnych i sadzawkach. Skażenie takich siedlisk jest śmiertelnym zagrożeniem.

Wielu z nas ogląda z przejęciem etykiety ze składem chemicznym artykułów spożywczych, żeby broń Boże nie wybrać jakieś trucizny. Po czym, bez chwili refleksji idzie z wielkim baniakiem, by na swój wypieszczony ogród wylać jakieś cykloheksanodyny, triazolopiryumidyny albo inny sulfonylomocznik, czyli osławiony gliofasat. W kilka dni po oprysku tętniący życiem mikroświat staje się zbrązowiałym, pustym pobojowiskiem. Oczywiście producent preparatu twierdzi, że jest on nieszkodliwy i wręcz przyjazny środowisku, ale jak można wierzyć w takie zapewnienia patrząc na skutki jego działania? (Jak ktoś nie wierzy własnym oczom, to może sobie poczytać jeden z wielu tekstów w Sieci na ten temat. Na przykład opracowanie Marty Grotowskiej, Katarzyny Jandy i Karoliny Jakubczyk z Pomorskiego Uniwersytetu Medycznego pt. „Wpływ pestycydów na zdrowie człowieka.) Mam wrażenie, że zapominamy, że jesteśmy częścią przyrody i to, co ją zabija – zabija również nas. To jest truizm, którego w niepojęty dla mnie sposób nie chcemy pojąć.
  To, że krzywdzimy siebie stosując wymyślne specyfiki mające „ułatwić” życie rolnikom jest problemem. Ale – można powiedzieć, że to nasz świadomy wybór. Ja uważam, że z punktu widzenia środowiska, ale również etyki dużo gorsze jest to, że stosując setki różnych substancji trujących, niszczymy żywą tkankę otaczającego nas świata. Powtórzę: Przecież nie jest tak, że opryskując komary na swojej działce – co w tym roku jest jakąś upiorną, nie powstrzymywaną praktyką – wymordujemy jedynie komary. Zabijemy także inne owady, które na naszej działce egzystują. 

 

Jeśli opryskałbym te chwasty pszczoła miałaby niewielkie szanse na przeżycie. A miód, który by wyprodukowała zawierałby pestycyd.

Wytrujemy pszczoły, trzmiele, biedronki, motyle, świerszcze, wreszcie pająki, mnóstwo rodzajów chrabąszczy... Tysiące gatunków. Miliony osobników. Wszystkie one pełnią swoją rolę w ekosystemie. Najpierw zastępy prosionków, stonóg, skorków, larwy kruszycy, czy chrabąszcza majowego, no i oczywiście dżdżownice rozkładają materię organiczną. Wszystkie te stworzenia kryjąc się niemal całe życie w wilgotnych i ciemnych ogrodowych zakamarkach z zapałem przerabiają resztki roślin i innych zwierząt na przeżyzną próchnicę. To samo robią – ale już w blasku słońca - dziesiątki gatunków pluskwiaków (kowale). 

 

Niektórzy zabijają te pluskwiaki, bo bywa ich dużo... Jeszcze. To właśnie kowale szerzej znane jako tramwaje.

Dzięki ich pracy nasze rośliny rosną bujniej, są pełne wartościowych składników i mogą cieszyć oko i podniebienie. Nie tylko ludzkie. Na zieleninę wyrośniętą na próchnicy mają ochotę również chrabąszcze i chrząszcze, larwy ciem i motyli no i zastępy mszyc. Tych wyjątkowo nie lubimy... ale czy słusznie? 

 

Jeden z większych owadów w Polsce. Znienawidzony przez rolników turkuć podjadek. Ten ma około 5 cm.

Mszyce - owszem - zżerają nam nasze marchewki i buraczki, potrafią ogołocić z liści drzewko owocowe. Ale zalety mają. Doceniają je mrówki, biedronki, zwiewne złotooki... oraz pszczoły. Mrówki spijają z mszyc słodki syrop – wydzielinę będącą produktem ubocznym trawienia jakiegoś koperku, czy bobu. Biedronki i złotooki – a raczej ich żarłoczne larwy zjadają całe mszyce, razem z ich słodkim „deserem”. Natomiast pszczoły zlizują słodki syrop pozostawiony przez mszyce na liściach lub igłach drzew i produkują z niego najcenniejszy z miodów – miód spadziowy. Ale to wciąż promil tego, co powinno latać i chodzić po ogrodzie. Na przykład nasze krzaczki i drzewa owocowe zapylają trzmiele, które dostają się do niedostępnych dla pszczół kwiatów (np. jagody kamczackiej, czy brazylijskiej). Ponadto trzmiele latają także przy niskich temperaturach, wczesną wiosną wyręczając przy zapylaniu pszczoły, które w tym czasie w życiu by nie wyściubiły swych czułków z ciepłego ula. W naszych ogrodach powinny oczy cieszyć kolorowe motyle, których gąsiennice może i poczęstują się naszymi uprawami, ale kto by tam takim pięknościom odmówił? 

 

Prawda że ładna?

By tych motyli i motylków, ciem i chrząszczy nie było za dużo okolicę przeczesują zastępy mrówek, które regulują ilość stworzonek mniej pożądanych oraz skrzętnie uprzątają wszystko to, co straciło już życie...
  No i tak: są też te wredne komary, muchy, meszki, kleszcze. Dla nas są wredne, ale są pożywieniem jaskółek, jerzyków, nietoperzy, żab, ropuch, jaszczurek, drapieżnych much (są takie!), os czy szerszeni. (Osy i szerszenie nie zjadają ludzi – wolą muchę lub gza!!!) Larwy komarów są zjadane przez ryby, traszki (to takie miniaturowe smoki) płoszyce i nartniki, a także przez upiorne larwy pięknych ważek... 

 

 Nawet taki drewnojad jest pożyteczny, bo żywią się nim dzięcioły.


  Wymieniłem jedynie kilka gatunków zwierzątek kryjących się pod ściółką i wśród liści, w powietrzu i w koronach drzew, a są ich tysiące. A raczej powinny być... Bo przychodzimy my z opryskiwaczem i cały ten wszechświat wzajemnych zależności, istnień, całe to tętniące życie kończymy brutalnie rozpylając dowolny insektycyd: jakiś pyretroid, oksadiazynę, czy inną neonikotynoidę... bo ugryzł nas komar i nie możemy się napić piwa przy ognisku... Myślicie, że to w porządku?!
  Kto się dogłębnie nie interesuje przyrodą nie zauważa na co dzień zmian, które w niej zachodzą. W ciągu mojego, czterdziestoletniego życia przestałem obserwować co najmniej kilka gatunków owadów: nie ma bąków, biedronek dwukropek, wielu gatunków motyli, które widywałem w dzieciństwie, a których nazw nie znam, od kilku sezonów nie widuję złotooków. 

 

Tą dwukropkę wypatrzyłem już kilka lat temu... i była to ostatnia dwukropka...

Czy wyginęły - ot tak – naturalnie, czy okazały się bardziej od innych gatunków podatne na naszą ekspansję? Tego nie wiadomo.
   Przyrodnicy mówią, że jest dramat z populacjami zwierząt wyższych – zwłaszcza z delikatnymi płazami. Na naszych oczach podobno wymierają ropuchy i traszki, rzekotki i żaby zielone. Jaskółki ostatnio odbudowały swoją populację, ale do niedawna również ich liczb drastycznie spadała... A to między innymi brak tych zwierząt powoduje taki wysyp komarów. I znów pytanie: czy to nasza wina, że te zwierzęta są na skraju wyginięcia? Nie wiadomo, ale uważam, że powinniśmy im dać szansę na przeżycie. Dla dobra nas samych. Tym bardziej, że podtruwając z premedytacja wszystko wokół - w końcu podtruwamy także siebie.



Jeśli damy przyrodzie szansę, to sama się wyreguluje... tu nie znany mi z nazwy pluskwiak zjada niejadalną larwę stonki. Może gdybyśmy pozwolili żyć temu pluskwiakowi za kilka lat skończyłyby się problemy ze stonką.






24 lipca 2020

Kompost w ogrodzie.

Zrób sobie kompost... by ziemia miodem i mlekiem płynęła...


  Humus, inaczej próchnica, czyli przetworzone resztki organiczne pełnią w glebie kluczowe role: po pierwsze są wydajnym rezerwuarem wody. Humus ma bowiem strukturę porowatą i dzięki temu wchłania wodę jak gąbka; w dużych ilościach i zatrzymuje ją na długo. Roślina może korzystać z tej wody, która jest podstawową substancją potrzebną jej do wszystkich procesów życiowych. W wodzie rozpuszczone są również sole mineralne, które roślina czerpie z ziemi. Te sole - razem z wodą - znajdują się głównie w humusie. Są to związki chemiczne pozostałe i powstałe na skutek rozłożenia dawnej tkanki organicznej przez grzyby i bakterie. 
 Tu należałoby się zatrzymać i wyjaśnić, dlaczego substancje chemiczne powstałe z przetworzonych, martwych organizmów są dla roślin – a także dla nas - ich konsumentów lepsze, niż podobne w składzie, a jednak nie tożsame sztuczne nawozy mineralne. Otóż dozując naszej glebie na przykład popularne nawozy azotowe, fosforanowe, wapniowe, czy potasowe – owszem dostarczamy do gleby kilka podstawowych pierwiastków, z których rośliny mniej lub bardziej skorzystają, ale przecież do zdrowego funkcjonowania potrzeba jest tych składników dużo, dużo więcej. Łącznie z pierwiastkami śladowymi, takimi jak żelazo, miedź, chlor, bor, cynk i zaskakujące mnóstwo innych, których niedobór każdy organizm boleśnie odczuwa. W efekcie – po wielu sezonach rabunkowej uprawy, rośliny w nadmiarze mają kilka związków podstawowych, ale braknie im całej palety pozostałych substancji, bo poprzednie pokolenia „wyssały” je doszczętnie – ziemia wyjałowiła się. I mimo zwiększonych dawek sztucznych nawozów przestaje dawać zadowalające plony. Można by oczywiście nawozić ją również mikroelementami, ale to może być po pierwsze niebezpieczne – ponieważ bardzo łatwo jest przekroczyć dawki takich związków chemicznych, które mogą stać się wtedy toksyczne. Po drugie są to nawozy drogie i generalnie w handlu trudno dostępne.
  Oczywiście zbyt duże ilości także tych podstawowych nawozów również nie są ani dla upraw, ani dla ich konsumentów korzystne.

 
Ten kompost jest zbyt świeży, aby dynia osiągnęła rekordowe rozmiary... ale i tak sobie nieźle poradziła.

  Istotne jest także to, że te potrzebne substraty są ukryte w glebie pod postacią skomplikowanych, ale naturalnych dla roślin związków chemicznych, a nie sztucznie spreparowanych substancji, w które możemy zaopatrzyć się w sklepach ogrodniczych. Takie organiczne związki mineralne są łatwo przyswajane, pozostają w odpowiednich proporcjach i wspomagają optymalny rozwój roślin, które w konsekwencji stają się bezpiecznym i zdrowym posiłkiem dla dalszych konsumentów. Przy urozmaiconym nawożeniu naturalnym bilansujemy niemal idealnie skład chemiczny naszej gleby, ponieważ wprowadzamy do gleby te związki chemiczne, które stamtąd rośliny pobrały.
  Poza tymi dwiema podstawowymi zaletami humusu mamy szereg dodatkowych: Korzenie rośliny w próchnicy rozrastają szybko i bez trudu, czym przyczyniają się do optymalnego wzrostu całego organizmu. W humusie rozwijają się chętnie pożądane kolonie pożytecznych grzybów i bakterii, które współpracując z roślinami również walnie przyczyniają się do ich zdrowego i szybkiego rozwoju.
  Także dużo chętniej w ziemi z wysoką zawartością materii organicznej rozmnażają się kolonie pożytecznych dżdżownic, które żywiąc się resztkami organicznymi przetwarzają je na jeszcze lepiej przyswajalne dla roślin. Dżdżownice ponadto poprawiają gruzełkowatość ziemi, mieszają ją, napowietrzają i spulchniają. Dżdżownice są uznanym przez świadomych rolników zwierzęciem wskaźnikowym dla gleby. Im jest ich więcej - tym gleba jest lepszej jakości.
  No i wreszcie – humus poprzez swoją porowatą strukturę przyczynia się w pewnym stopniu do stabilizacji temperatury gleby – co ma także wpływ na wzrost roślin.
  Podsumowując: im więcej humusu w naszej glebie – tym lepiej.  Skąd wziąć ten życiodajny nawóz?
  Jest kilka źródeł humusu.
  Po pierwsze: zielony nawóz. Po zbiorze głównym siejemy szybko poplon – wydaje się, że właściwe każdy poplon ma swoje zalety, ale najbardziej polecane są rośliny motylkowe (łubin, bobik, wyka). Żyją one w symbiozie z bakteriami, które potrafią wychwytywać azot atmosferyczny i oddawać jego nadmiar roślinie – żywicielce. W związku z tym rośliny motylkowe są niezwykle bogate w ten trudny do utrzymania  w glebie pierwiastek.

 
 Łubin wysiany po ziemniakach.

  Gdy mamy pod dostatkiem azotu, na przykład na skutek stosowania zawierających ten pierwiastek dużych dawek nawozów pochodzenia zwierzęcego, dobre na poplon mogą okazać się rośliny o silnym systemie korzeniowym (słonecznik, łubin biały, facelia, bobik) – wtedy poprawiamy strukturę gleby. Rośliny te sięgają korzeniami głęboko i stamtąd pobierają sole mineralne przenosząc je na powierzchnię, a ponadto obumarłe korzenie poplonu będą swoistymi kanałami, którymi w przyszłym roku podążą w głąb ziemi – po wodę i składniki pokarmowe korzonki naszych roślin hodowlanych. Czasami na poplon wybiera się rośliny po prostu szybko rosnące, (gryka, rzepak, peluszka, owies czy żyto) jeśli główny zbiór miał miejsce późną porą roku. Każdy poplon ma sens - każdy po przekopaniu stanie się zielonym nawozem i w konsekwencji źródłem humusu.
  Drugim sposobem na uzyskanie humusu jest ściółkowanie. I to zarówno ściółkowanie poprzez pozostawienie na grządkach rozdrobnionej słomy lub innych resztek roślinnych po zebraniu głównego plonu, jak też i ściółkowanie osłonowe – słomą, suchą trawą, czy liśćmi wybranych gatunków drzew. Ja staram się ściółkować na bieżąco swoje grządkami podczas pielenia – po prostu pozostawiam między rzędami chwasty, które wyrywam. Na ogół nie odrastają.

 


Ściółkowanie zrębkami drzewnymi rozsypanymi wcześniej w kurniku.
  

I wreszcie ostatnim sposobem na poprawienie właściwości naszej gleby jest kompost. Moim doświadczeniom z kompostem chciałbym poświęcić dalszą część artykułu. Kompost ma właściwie same zalety. Ziemi nie da się nim przenawozić, kompost to najbardziej wydajny i bogaty w substancje organiczne nawóz próchnicotwórczy. Kompostując odpadki organiczne zmniejszamy pulę śmieci, które wytwarzamy w domu. W kompoście wreszcie namnażają się kolonie pożytecznych grzybów, bakterii, a także dżdżownic, które w końcu trafią na grządki dodatkowo je użyźniając.
  To są niezaprzeczalne zalety kompostu. Jego wadą jest trudność jego wytworzenia...  Szczerze mówiąc nigdy nie udało się otrzymać doskonałej ziemi kompostowej, chociaż staram się już od pięciu lat.
  Moją pryzmę kompostową układam na gołej ziemi. Zwykle na miejsce zadarnione, przyległe do uprawianego ogródka. Perz i inne chwasty rosnące pod kompostem giną wskutek braku światła i w kolejnym roku odchwaszczony fragment ziemi przekopuję i przeznaczam pod uprawę. W ten sposób bez nakładu pracy powiększam areał ziemi uprawnej. 

 
 Tegoroczna pryzma kompostowa. Jest ogromna i wygląda jakby nie miała zamiaru spróchnieć.

  Na kompoście może wylądować właściwie wszystko, co jest naturalne i co są w stanie rozłożyć grzyby i bakterie. Ja na swój kompost wyrzucam zrębki z gałęzi, liście, trawę, wypielone chwasty, niezadrukowane papiery, roślinne odpadki kuchenne, trochę popiołu drzewnego i kurzego nawozu. Wszystko to w różnych proporcjach i w różnym czasie – w zależności od tego, jaki substrat mam akurat pod ręką. Zwykle świeżą pryzmę zaczynam układać wiosną, po czym dorzucam do niej coś tam przez całe lato i oczekuję, że wiosną następnego roku będę miał wymarzony nawóz. No niestety: zamiast kompostu na pryzmie znajduję jedynie mniej lub bardziej nadpróchniały materiał, który ewidentnie powinien jeszcze poleżeć co najmniej drugi sezon. W Internecie można znaleźć informacje, że w sprzyjających warunkach i przy właściwym składzie ziemię kompostową można uzyskać w ciągu kilku miesięcy. Odpadki na mojej pryźmie są ewidentnie źle zbilansowane, bo aby się przekompostować potrzebują co najmniej dwóch lat. Również w Sieci przeczytałem, że trudno się rozkładają na przykład liście dębu, czy gałęzie tuji – i z tego powodu nie należy ich kompostować... (to co z nimi robić?) Z dębowymi liśćmi nie mam doświadczeń, natomiast tuja rzeczywiście niechętnie próchnieje. Jeszcze gorszy jest jednak suchy tatarak. Byłem pewien, że porowata struktura łodygi tej rośliny sprawi, że rozłoży się ona błyskawicznie. Gdy zimą zamarzł staw skosiłem więc suche badyle tataraku i rzuciłem na kompostową górkę. Kiedy po roku dobrałem się do mojej kompostowej sterty – znalazłem tatarak dokładnie w takim samym stanie, w jakim go położyłem. Co gorsza tatarak nie przepuszczał wody do wnętrza pryzmy, wobec czego jej przesuszona zawartość nawet nie nadpróchniała. Tatarak rozkładał się później jeszcze ze trzy lata.
  Kolejnego roku utworzyłem pryzmę głównie ze zrębków cienkich gałęzi wierzby i olchy z domieszkami innych drzew. Wszystko to przesypałem kurzakiem, przyrzuciłem trawą i liśćmi. Stosunek azot – węgiel w susbstratach wydawał się idealny, materiał przemieszany i rozdrobniony, ale nie za bardzo – żeby się natleniał. Stertę polewałem wodą. Kiedy po roku zabrałem się za rozrzucanie – okazało się, że podlewałem zdecydowanie za mało. W środku pryzma znów była przesuszona, a nadbutwiały materiał aż wołał o wilgoć. Oczekiwany nawóz znów do niczego! 

 
 Wskutek rozsypywania nieprzetworzonego kompostu ogródek wygląda trochę jak śmietnik. Resztki gruzu to pozostałości po poprzednich właścicielach. Fragmenty drewna w ciągu lata jednak się rozłożą...

  W efekcie moich nieudolnych doświadczeń właściwie co roku rozsypuję na ogródek nieprzekompostowaną materię. Kiedyś byłem przekonany, że to nie ma dla gleby znaczenia, gdzie się będzie ta próchnica wytwarzać: na pryźmie, czy w ziemi. Teraz wiem, że nie powinno się przekopywać odpadków, nie mam jednak tyle cierpliwości, aby czekać na dojrzewanie kompostu, a poza tym mój piasek na grządkach wprost woła o jakąkolwiek materię organiczną. Wydaje mi się, że nawet nie do końca przetworzona materia organiczna jest lepsza niż jej brak. Wychodzę z założenia, że zrębki drzewne, czy liście choć nie są rezerwuarem dostępnych od razu soli mineralnych, to na przykład wodę kumulują w sobie całkiem skutecznie i na pewno są siedliskiem grzybów i bakterii glebowych. A w ciągu lata jednak spróchnieją i staną się wtedy nawozem idealnym.
  Obiecuję, że w tym roku – szóstym sezonie uprawy mojego ogródka, nie tknę nawet palcem pryzmy kompostowej i będzie ona czekać przyszłej wiosny. Dam jej szanse wreszcie dojrzeć.  Zobaczymy czym odwdzięczy mi się taki pełnoletni kompost. Docelowo mam zamiar stopniowo dokładać na koniec pryzmy odpadki, a po dwóch latach z drugiego końca podbierać gotowy nawóz. I obecna sterta mam nadzieje, że stanie się początkiem tego procesu. Natomiast zdecydowanie i konsekwentnie odmawiam przerzucania pryzmy w celu przemieszania jej frakcji i napowietrzenia – co każą robić specjaliści od kompostu. Mój kopiec jest zdecydowanie za wielki i nie zamierzam się z nim szarpać, chyba że koparką. Wystarczy, że zwiozę gałęzie, rozdrobnię je, zbiorę jesienią liście i część skoszonej trawy, a do tego wysprzątam kurnik. Mam co robić bez przerzucania góry tego wszystkiego! 
  I już zupełnie na koniec opowiem, co skłoniło mnie do zagłębienia się w rozległy temat pryzmy kompostowej...
  Otóż jak często mi się zdarza: najpierw zrobiłem ewidentną głupotę, a kiedy to do mnie już dotarło, zacząłem się zastanawiać, co też poszło nie tak...
  Kiedy sadziłem jagodę kamczacką sądziłem, że lubi ona kwaśną glebę (dzisiaj mam wątpliwości, czy tak jest). Byłem przekonany, że najlepiej wsadzić ją w kwaśny torf zmieszany z ziemią z kory i igieł drzew iglastych. Oczywiście natychmiast stwierdziłem, że nie po to mieszkam na wsi, gdzie mam dostęp i do kory sosnowej i do zrębków sosnowych i wreszcie – do wiórów z tego drewna – żebym latał kupować kwaśny torf i ziemię sosnową. Wykopałem w miejscu wilgotnym duży dół, gdzie nakładłem trochę świeżej kory sosnowej, wiórów z sosnowych desek spod heblarki i w końcu igliwia. Wsadziłem w to wszystko biedne jagody i... ze trzy lata krzaczki właściwie nie urosły. A gdy po tym czasie wkurzony pociągnąłem jeden z nich, by sprawdzić jak się ukorzenił... krzaczek lekko wyszedł z dołka wypełnionego wciąż żółtymi wiórami, a korzonki splątane były w kształt idealnej doniczki – nawet nie próbowały szukać sobie pożywienia w przygotowanej przez mnie „glebie”. Dopiero wtedy zacząłem poszukiwać informacji o kompostowaniu i dowiedziałem się, że odpadki węglowe muszą być równoważone odpadkami zawierającymi azot w stosunku około dwudziestu do jednego i to jest podstawowy warunek zainicjowania procesu fermentacji. Taki czysty węgiel, jaki wrzuciłem pod moje kamczatki jest dla bakterii niezjadliwy. Nawet grzyby wcale nie tak chętnie zasiedlają sosnowe trociny. Krzaczki poratowałem zasilając je kurzym nawozem i ściółkując suchą trawą i wreszcie po kilku latach zaczęły rosnąć i owocować. A dzięki tym chybionym metodom uprawy jagody kamczackiej poszukałem nieco wiedzy na temat kompostowania.
  Uprawa wyjałowionej ziemi jest dla ogrodnika tyle sprawą ważną, co frustrującą. Ja swoje zagonki „karmię” już szósty rok bardzo intensywnie: kompostuję, przekopuję zielony nawóz, sypię popiół drzewny... Wydaje się, że plony mam nieco wyższe, niż te kilka lat temu, gdzieniegdzie znajduję już dżdżownice, ale na oko to wciąż jest to ten sam piasek, co dawniej. I dlatego zastanawiam się: czy te moje usilne starania w ogóle mają jakiś sens? Czy nie jest tak, że jałowa gleba zawsze będzie jałową, a wszelkie próby zmiany tego stanu rzeczy idą na marne? Jeszcze się nie poddaję. Będę walczył dalej, a o moich osiągnięciach lub porażce nie omieszkam poinformować...











 

20 lipca 2020

Bobry w stawie. Kontratak.

JAK POZBYŁEM SIĘ BOBRÓW ZE STAWU.


W wykonanie stawu zainwestowałem naprawdę dużo pieniędzy i energii. Był spełnieniem moich dziecięcych marzeń, a w przyszłości miał stać się atrakcją gospodarstwa agroturystycznego.

 
Podmurówkę pod pomostem podkopały bobry, skutkiem czego pomost się załamał i ja także.


  Nadeszła jednak inwazja bobrów, które najpierw zadomowiły się w mojej sadzawce, a następnie zaczęły ją sobie przerabiać po swojemu na bagienko. Nie mogłem na to patrzeć, nie mogłem do tego dopuścić, aby ten owoc moich marzeń i źródło planów zasypały, zamuliły i unicestwiły te ekspansywne gryzonie.  



Wybieranie śmieci ze stawu to była prawdziwa syzyfowa praca.

  Bobry siały swoje spustoszenie kilka lat: wyżarły ze stawu całą roślinność, a także większość drzew dookoła stawu – to jeszcze nie takie straszne. Najgorsze były ogromne nory, które ryły w brzegach, zasypując jeziorko tonami ziemi.

 
 Ogromne nory, zapadające się brzegi, tony ziemi w stawie...

 Na wypłyconym dnie zaczęły budować sobie żeremia i składowiska pokarmu na zimę... Woda ciągle była brunatna i zmącona, czarę goryczy przelał fakt, że nie mogłem się już we własnym oczku wykąpać... zacząłem się bać, że agresywne zwierzaki coś mi w końcu zrobią...
 
 Szczerze się obawiałem, że przegram walkę z bobrami.



  Musiałem działać.
  Bobry nie boją się ludzi. Samo zagospodarowanie  wody niczego nie zmienia; zwierzaki w dzień siedzą cicho w swoich norach, a na żer wychodzą nocą. Wykoszenie trawy dookoła stawu i wycięcie drzew w jego najbliższej okolicy nie robi na nich żadnego wrażenia. Będą dalej kopać swoje nory, a po jedzenie pójdą po prostu dalej.

 
 Zagajnik wierzbowy około stu pięćdziesięciu metrów od stawu...


  Myślałem o wynajęciu specjalistycznej ekipy do odłowienia gryzoni. U  mnie w okolicy znalazłem nawet takich fachowców. Liczą sobie tysiąc złotych od bobra, przywożą ciężki sprzęt do rozrywania nor i klatki, w które łapią zwierzaki. Tylko, że po tygodniu od odłowienia pojawi się w stawie nowa rodzina . Przerabiałem to. Kilka razy udało mi się zwierzaki na jakiś czas przepłoszyć – zabierałem im dzień w dzień wszystkie gałęzie, które zniosły do wody, obwalałem nory – i przez tydzień – dwa miałem spokój. Bobry szły sobie gdzieś w świat, gdzie miały spokojniej. Ale po jakimś czasie wszystko wracało do normy i zabawa zaczynała się od początku. A gdy latem w okolicy brakło wody – nie było siły, żeby się ich pozbyć. 

 
 Te "okopy" to symbol wojny: albo bobry, albo staw... Jeńców nie biorę... To zapadnięte bobrze nory.


  Analizując wszystkie możliwości doszedłem do wniosku, że jedynym skutecznym środkiem chroniącym moje oczko przed intruzami będzie ogrodzenie.
  Nie było mi łatwo pogodzić się z taką inwestycją. Staw miał stać się nieodłączną częścią ekosystemu – naturalnym oczkiem wtopionym w krajobraz. Ogrodzenie burzyło tą wizję, ale mogłem albo mieć wodę za płotem - albo wcale.

 
 Gdyby nie wojna z bobrami pewnie w życiu bym tego nie wykosił... Tu będzie płot.

  Żeby ogrodzenie miało sens musiało mieć podmurówkę. Bobry co prawda nie kopią nor w „suchej” ziemi – tworząc swoje nory wypłukują piasek wodą. Ale za to są bardzo silne i przeciskałyby się pod siatką, jeśli nie byłaby przymocowana do betonu. Stwierdziłem, że sama siatka powinna mieć oczko co najmniej 10x10 cm i mieć z metr wysokości. Taką siatkę znalazłem aż w Zamościu. Siatka z drutu ocynkowanego, grubość drutów skrajnych – 2mm, pozostałe 1,6mm. Kupiłem jej 300 metrów.


 
 To początek poważnej - jak dla mnie - inwestycji...

  Aby nie wylewać za dużo betonu – odchudziłem podmurówkę do sześciu centymetrów, a jej głębokość ma kilkanaście centymetrów. Chcąc usprawnić prace wykonałem trzy komplety składanych szalunków, które zapewniły powtarzalność kolejnych odcinków fundamentu i prostotę jego wykonania. 

 
 Specjalnie zwężony szpadel i przygotowane minimalistyczne szalunki: taki 7,5 metrowy odcinek podmurówki wylewałem za jednym podejściem: to były trzy betoniarki i solidne pół dniówki.

Dzięki lekkiemu betonowaniu na trzysta metrów ogrodzenia zużyłem około stu dwudziestu betoniarek mieszanki, czyli ponad sto dwadzieścia toreb cementu... Do tego poszło trochę stali. Słupki pod siatkę też zrobiłem maksymalnie lekkie. 
 
 Ogrodzenie co jakiś czas wzmacniłem "normalnymi", solidniejszymi słupkami. Na przykład narożniki.

W beton kotwiłem jedynie krótkie rurki – gniazda pod właściwe słupki, na które przeznaczyłem metrowej długości pręty zbrojeniowe 12mm. Wkleiłem je przy pomocy silikonu dachowego w przygotowane gniazda z rurek. Pręty, dopóki nie były związane siatką trochę były rozchwiane, ale gdy postawiłem siatkę, lekko ją naciągnąłem – wszystko ustawiło się w miarę przyzwoity rząd. 

 
 Taki płotek powstał po horyzont...

Ogrodzenia dopełniło kilka bram i furtek – tak by można było bez problemu nad staw dojść lub wjechać. I prawie rok po rozpoczęciu inwestycje moje jezioro zostało ogrodzone. Całość płotu kosztowała mnie około czterech tysięcy i ogrom pracy.
  Pozostało tylko czekać z drżeniem, co też bobry poczną z tym nowym dla nich problemem.
  Najbliżsi sąsiedzi, którzy obserwowali moje poczynania, zdania co do sensowności płotu mieli podzielone. Jeden z nich mówił, że siatka spełni swoją rolę, że się bobry ze stawu wyniosą. Drugi sąsiad twierdził z przekonaniem, że wyrzucam pieniądze w błoto, bo zwierzaki i tak siatkę porwą i cała robota na nic...

 
 Do tego co jakiś czas furtki i bramy.

  Ogrodziłem. Przez pierwsze kilka dni nic się nie wydarzyło. Potem gryzonie przypuściły na ogrodzenie atak. Próbowały zgryzać beton, przekopywać się pod podmurówką. Przeciskały się przez siatkę rozciągając jej oczka, lub przeciskały się między siatką, a betonem. 

 
 Pogryziony beton podmurówki i pogięta siatka.

Co rano znajdywałem z zewnętrznej strony siatki patyki , które zwierzaki próbowały wnieść do środka. Ale o ile same bobry przechodziły, o tyle ich pożywienie już niekoniecznie. Najwyżej krótkie proste kijki, którymi zwierzaki nie miały szans się pożywić. To była jesień zeszłego roku. Bardzo sucha jesień, więc nigdzie w okolicy – poza moim stawem nie było wody. Bobry nie miały się gdzie podziać. Przepychały się tak pod siatką do pierwszych opadów. Gdy tylko w okolicznych potoczkach i oczkach pojawiła się woda – zwierzaki dały za wygraną i opuściły mój staw. Od pół roku znów mam spokój! Woda się oczyściła, już nie wygląda jak kałuża w burzowy dzień, nie muszę wyciągać zatopionego w wodzie chrustu, bobry nie ryją kolejnych dziur w brzegach. Oczywiście wciąż widać spustoszenie , które po sobie zostawiły: poszarpane burty, pozapadana ziemia, powygryzany sosnowy żywopłot.  
 
 "Przerzedzony" sosnowy żywopłot.

W wodzie nie zachowała się żadna roślinność. Nie pozostało wspomnienie po lilii wodnej, moczarce, wywłóczniku, rdestnicach... jedynie żabiściek nie smakował bobrom.

 

Zwycięstwo!!! Nie mam bobrów! Staw odzyskany!
 

 A jakie mam zdanie w ogóle o bobrach? To zwierzaki mocno ekspansywne. Ich działanie zmienia ekosystem zdecydowanie. I niestety często nie tak, jak by sobie ludzie, którzy również korzystają  z tego ekosystemu życzyli. Bobry są pożyteczne, zatrzymują wodę, wspomagając naturalną retencję, ale ich działania powinny być jednak w jakiś sposób kontrolowane, bo nie wyobrażam sobie, żeby bagna wróciły na wszystkie tereny , które przez wieki osuszyliśmy. A bobry pozostawione same sobie zamieniły by nasz kraj w ogromne bagnisko w kilka sezonów.