Buduję meble.
Szafeczka narożna. Część 1.
W domu wciąż trwają prace remontowe i wykończeniowe. Ostatnio zająłem się między innymi kolejną szafką, którą powinienem wykonać w sypialni mojej młodszej córki.
Do tej pory zdarzało mi się projektować i wykonywać meble z płyt meblowych, które zamawiałem w składzie z płytami. Otrzymywałem je już przycięte na wymiar i z - na ogół – wykończonymi obrzeżami.
Biurko z płyt meblowych wykonane "na wymiar" w pokoju starszej córki.
Trudność w wykonaniu takich mebli polega właściwie na obmyśleniu dobrego projektu oraz na porządnym zwymiarowaniu. Samo skręcanie – jeśli nie popełniło się błędu przy rysunkach (i przy cięciu się nie pomylili – co niestety się zdarza!) – jest tak proste jak składanie klocków. Mebli z płyt zrobiłem co najmniej ze dwadzieścia i muszę się pochwalić, że - jak do tej pory – nie musiałem wywalić płyty, którą zamówiłem, bo była źle zwymiarowana... co, biorąc pod uwagę moje wrodzone roztrzepanie, poczytuję sobie za osobisty sukces.
Ale ostatnio poszedłem dalej – i zacząłem robić meble z desek. Drewniane meble mają kilka przewag nad płytowymi i jedną zasadniczą wadę: trudniej się je robi.

Drewniana szafka - składzik na "przydasie" stojąca w komórce. Na zdjęciu przymierzam do niej drzwiczki.
Na początek – i tu różnic nie ma między meblem z płyty i z drewna – projekt. Muszę sobie mebelek dokładnie wyobrazić. Czego potrzebuję, gdzie półka, gdzie szuflada, w którą stronę drzwi… Powinienem też na tym etapie się zastanowić jak połączę poszczególne elementy, być może również, jakie będzie ich obciążenie, jak to wszystko będzie się wizualnie komponować. Od pomysłu przechodzę do naszkicowania mebla. Rysunek musi uwzględniać wszystkie wymiary podstawowe – i to jest właściwie najłatwiejsze w projektowaniu. Musi jednak także uwzględniać wymiary już nie tak oczywiste: grubości ścian, głębokości półek, szerokości ewentualnych szuflad, czy „szpary” w drzwiczkach. I to już – przynajmniej dla mnie – amatora – jest wyzwanie i temat do głębszej analizy.
Tu, na poddaszu, gdzie ma zostać wykonana szafeczka, dodatkowym utrudnieniem są wszechobecne skosy. One to także przyczyniły się do tego, że postanowiłem robić meble drewniane. Skosy trudno się obrabia, trudno oblicza, a płyty meblowe zamówione w danym wymiarze raczej ciężko jest przyciąć w przypadku jakiejkolwiek pomyłki lub niedopasowania. Drewniane blaty zaś wielokrotnie można podciąć, podszlifować – tak żeby spasowały jak najdokładniej. Po doświadczeniach z wykonaniem szafy, która już w pokoju stoi – uważam, że to był słuszny pomysł. Ilość jej przymiarek i docięć – właśnie ze względu na skos - doprowadzała mnie do dzikiej rozpaczy.
Po zaprojektowaniu i wykonaniu rysunków przychodzi pora na wyciągnięcie ze stodoły suszących się tam desek, przeheblowanie ich i przycięcie na przybliżony wymiar. A potem klejenie.

Kleję jeden z blatów do opisywanej szafeczki.
I tu znowu – można to robić różnie: ambitnie i na skróty: Gdy robiłem córce szafę, to kleiłem deski na obce pióro. Nacinałem deskom felce frezarką i wklejałem w nią listewkę – i potem, przy pomocy ścisków stolarskich sklejałem wszystko razem. Ale doszedłem do wniosku, że to praca nie warta zachodu. Podczas schnięcia - tam, gdzie się miały pojawić szpary – to się pojawiły, a poklejone z desek płyciny, gdy postały parę dni w domu, i tak powichrowały się jak żagiel. Z drugiej strony blaty, gdy się je już poskręca w całość – i tak się wzajemnie wzmacniają i usztywniają, więc stwierdziłem, że nie ma co bawić się z wklejaniem obcego pióra i obecnie kleiłem dechy już tylko na styk. Przy czym jedną z dwu sklejanych krawędzi podfrezowywałem lekko beczkowym frezem, abym miał szansę docisnąć deski szczelnie do siebie. Efekt – całkiem niezły. Szpar między klejonymi deskami znacząco mniej niż przy metodzie na obce pióro. Jeśli chodzi o wytrzymałość - połamał się tylko jeden z blatów, a i to jedynie dlatego, że położyłem go na noc na stosie innych desek, skąd zrzuciły go zapewne nasze wszędobylskie kocury.

Cztery poklejone blaty czekają na dalszą obróbkę...
Gdy już posklejałem płyty, (to tak się łatwo pisze, ale w mojej rzeczywistości klejenie jednego blatu trwa co najmniej dobę, bo mam jedynie parę długich ścisków, a dobę trwa wysychanie kleju stolarskiego) nadszedł czas na ostateczne ich docinanie – już na wymiar.
W przypadku tego konkretnego mebla doszła jeszcze dodatkowa czynność - mianowicie wycięcie łuków w blatach. (Szafka będzie upchnięta w kąt, dlatego muszę wykonać łukowate drzwiczki, żeby się w ogóle można było dostać do środka).

...wycinanie. Ta brązowa płyta to oczywiście szablon. Widać pierwsze, płytkie jeszcze nacięcie wykonane frezarką wzdłuż krawędzi szablonu.
Tu poradziłem sobie przy pomocy ręcznej frezarki oraz szablonu. Mam wyrzynarkę ale nie lubię nią pracować, bo błyskawicznie się tępią ostrza, których potem nie można dokupić. A poza tym system trzymania ostrza jest mocno niedopracowany i jest strasznie nieprecyzyjna.
A tu wycięte w półkach "łuki", w których w przyszłości będą drzwiczki.
Po wycięciu łuków pod przyszłe drzwiczki, pozostało dokręcenie do tylnej ścianki podpór, do których będę mocował kolejne półki mebla. Szafeczka ma bowiem stanąć w tak trudnym do zabudowy rogu, że muszę ją składać po jednej płycie, ponieważ nie możliwe jest złożenie jej w całość i wsunięcie na przeznaczone miejsce. I jednocześnie nie mam do niej dostępu z tyłu - wszystko mogę skręcić jedynie od frontu. Po dokręceniu podpórek pozostało mi frezowanie wykończeń oraz szlifowanie, czy raczej cyklinowanie (w końcu
szlifuję płaskie powierzchnie, niwelując minimalne nierówności między
deskami).
Szlifowanie...
I można dokonać próbnej przymiarki…
Na pierwszy rzut oka wygląda, że coś się da z tego poskładać.
Jakie są efekty tej przymiarki, czy jest szansa, że szafeczkę uda mi się wykonać i czy będzie ona jakoś się komponować w pokoju – o tym w drugiej części artykułu „Buduję meble”. Zapraszam za kilka dni.
ROWERAMI PRZEZ MAZOWSZE. LIWIEC, BUG I NAREW.
Mieszkamy na wsi niedaleko Wołomina już od dwóch lat i odkąd się tu sprowadziliśmy staramy się poznać okolice i odnaleźć wszystko, co jest tu ciekawego do obejrzenia. W zeszłym roku planowaliśmy rowerowy wypad w okoliczne pustkowia, jednak toczący się remont domu i inne obowiązki uniemożliwiły nam planowaną wyprawę. W te wakacje postanowiliśmy za wszelką cenę naprawić to zaniechanie. Z niemałym trudem zakupiliśmy dokładne mapy turystyczne okolic, w które zamierzaliśmy się udać, wyznaczyliśmy kilka punktów obowiązkowych i kilka opcji i wyruszyliśmy.
Stało się to około południa, a po dwóch godzinach dojechaliśmy do Chrzęstnego niedaleko Tłuszcza, gdzie zwiedziliśmy siedemnastowieczny pałacyk. www.palacwchrzesnem.pl
Droga do Chrzęstnego.
Pałac w Chrzęsnem.
Nie jest duży – zwiedzanie trwa około godziny razem z hologramowym pokazem, który przenosi zwiedzających w XIX wiek, - w świat Cypriana Norwida i malarza Władysława Podkowińskiego. Ten pierwszy urodził się w nieodległym dworku i być może bywał w Chrzęsnem, a drugi tu przeżył miłosne podboje. (Ściślej rzecz ujmując – to nie przeżył!) W pałacu zgromadzono trochę historycznego wyposażenia, natomiast największe wrażenie na mnie zrobiły oryginalne drewniane stropy na piętrze oraz nietypowe, łukowe z bogatą ornamentyką sklepienia na parterze. W obiekcie organizowanych jest dużo kulturalnych wydarzeń i warto zaglądać na pałacową stronę, oraz oczywiście odwiedzić go.
W pałacu można spotkać Cypriana Norwida.
Z Chrzęstnego udaliśmy się w stronę Jadowa, po drodze zbaczając do rezerwatu Śliże chroniącego malownicze torfowiskowe jeziorko.
Rezerwat Śliże.
W pobliskim lesie zaś natknęliśmy się na pozostałości żydowskiego cmentarza – kirkutu.
Pozostałości kirkutu koło Jadowa.
W Jadowie zjedliśmy słynne lody i pokręciliśmy się po rynku, podziwiając liczne drewniane rzeźby miejscowego artysty.
Kapela Ludowa grająca koło Domu Kultury w Jadowie.
Nieodległy Liwiec przekroczyliśmy w Zawiszynie i jadąc prawym brzegiem rzeki bardzo zaniedbanym szlakiem dotarliśmy do uroczej polanki, gdzie zatrzymaliśmy się na pierwszy nocleg.
Obóz nad Liwcem.
Liwiec jest świetną rzeką na wypady z dziećmi: czysty, płytki, a tu i tam wartka woda pozostawia łachy piachu.
Rano musieliśmy chcąc, nie chcąc zahaczyć o Łochów, aby kupić oponę do mojego pojazdu.
Z Łochowa nadkładając nieco drogi, aby zobaczyć dwa dworki w Julinie i w Pogorzelcu dojechaliśmy do muzeum Gwizdków w Gwizdałach. Wspomniane ziemiańskie siedziby obejrzeliśmy jedynie przez płot – w pierwszym z nich jest obecnie dom dziecka, a drugi jest prywatny, wyremontowany, ale chyba raczej nie udostępniony do zwiedzania.
W Muzeum Gwizdka spotkaliśmy pierwszych turystów (i chyba jedynych w czasie całej pięciodniowej wyprawy – nie licząc również nielicznych kajakarzy spływających Liwcem). Eksponaty – to znaczy różnego rodzaju kształtu i przeznaczenia gwizdki są poustawiane w kilkunastu gablotach, a opowiada o nich pasjonat i gawędziarz z Ukrainy, który swój humorystyczny wykład o gwizdkach wzbogaca króciutkim pokazem lepienia naczyń z gliny na kole garncarskim, oraz odlewa w formie na przykład ceramicznego aniołka. Muzeum jest niepozorne, ale nie znudził się nim nawet mój dziewięcioletni syn, który rzadko bywa czymkolwiek zainteresowany dłużej niż chwilę. Niestety obecni włodarze Gwizdał raczej nie są przychylni Muzeum, więc raczej warto się spieszyć, jeśli ktoś chce je odwiedzić. http://muzeum-gwizdka.pl/
Z Gwizdał ruszyliśmy przez urokliwe wsie rozciągające się wzdłuż prawego brzegu Liwca w kierunku Kamieńczyka. Miejscowości te, jako że położone w bardzo atrakcyjnym terenie zabudowane są w dużej mierze domkami letniskowymi, ale zdarzają się również perełki architektury drewnianej jak ta w Nadkolu, a i domki letniskowe też prezentują się na ogół jak najlepiej.
Drewniana willa w Nadkolu.
Przekroczywszy most na Liwcu w Nadkolu znaleźliśmy się w Kamieńczyku.
Jest to wieś położona u ujścia Liwca do Bugu, bardzo zadbana; kiedyś zapewne była miasteczkiem, sądząc po rynku w centrum miejscowości. Zabudowa w dużej mierze wciąż lub znów drewniana, ogólnie robi bardzo miłe wrażenie.
Kamienny Flisak.
Przy rynku, na którym stoi kamienna rzeźba flisaka, (podobno światowy unikat), znajduje się również muzeum etnograficzno-flisackie.
Właściciel Muzeum w Kamieńczyku.
Muzeum jest małe, ale jego właściciel jest zapalonym gawędziarzem i słuchając jego opowieści o spławianiu drewna i o życiu zajmujących się tym flisaków, można spokojnie spędzić wśród dawnych narzędzi i tajemniczych przyrządów dwie godziny. Właściciel muzeum bardzo serdecznie zaprasza do odwiedzenia muzeum i ja również polecam, aby to zrobić.
W Kamieńczyku można oczywiście także zjeść pyszny obiad, na przykład w barze – nie wiem czy miał on jakąś nazwę, ale przy drodze z Nadkola, koło sklepu Blue. (Nam szczególnie przypadły do gustu domowe pyzy lub farszynki – rodzaj kartaczy).
Prom Kamieńczyk – Brańszczyk.
Kolejną niewątpliwą atrakcją, która nas mile zaskoczyła jest prom przez Bug, łączący dwie miejscowości: Kamieńczyk i leżący na przeciwnym brzegu Bugu Brańszczyk. Tablica z numerem telefonu do właściciela promu jest przybita na drzewie rosnącym przy przeprawie. Można zadzwonić i mimo, że my nad rzeką stanęliśmy w końcu już koło ósmej, pan obsługujący prom jednak przeprawił nas na drugą stronę, zabawiając opowieściami o życiu na rzece. Jeśli tam traficie spytajcie koniecznie, jak nazywa się przyrząd pomagający ciągnąć linę, po której prom się porusza. Bo prom napędzany jest siłami ludzkich mięśni, mimo że można przeprawić się przez rzekę nawet samochodem! Więc pamiętajcie: spytajcie jak nazywa się drewniana rączka – młotek do przeciągania liny. Ubawicie się setnie.
Nad Bugiem czekało nas niemiłe rozczarowanie. Rzeka jest brudna. Kąpiel w niej nie może być przyjemnością. Musieliśmy poszukać jakiegoś miejsca, gdzie moglibyśmy skorzystać z wody do kąpieli.
Tej nocy nie rozbiliśmy więc biwaku na dziko, ale na podwórzu w gospodarstwie agroturystycznym w Brańszczyku, nieopodal klasycystycznego kościoła i zadbanej secesyjnej plebani, której uroki dachu doceniły wszechobecne w mazowieckich wsiach bociany.
Jedno z licznych bocianich gniazd – to na plebanii w Brańszczyku.
Bug mimo, że jest brudny z daleka wygląda przeuroczo.
Bug.
Następnego dnia obejrzeliśmy miejscowy skansen. Zrobiliśmy to sami i to powierzchownie, gdyż nie było w nim nikogo, kto mógłby nas oprowadzić, więc obejrzeliśmy po prostu kilka zestawionych tu chałup i zabudowań jedynie z zewnątrz. Trochę szkoda, bo potencjał jest.
Skansen w Brańszczyku.
Na mapie i w przewodniku mieliśmy jeszcze napisane, że we wsi jest młyn wodny, ale nie zlokalizowaliśmy go.
Dalej wyruszyliśmy przez Puszczę Białą szlakiem na wprost do Porządzia.
Przez Puszczę Białą.
Las mimo, że zapewne jest jedynie namiastką tego, czym był przed wiekami robi wciąż potężne wrażenie.
Po przejechaniu kilku kilometrów w takich okolicznościach przyrody bardzo fajną, gruntową lecz twardą drogą. (Piasek na takich trasach, zdarzający się bardzo często to prawdziwa zmora rowerzystów!) dojeżdża się do Starej Wsi. Pozostało tam jeszcze kilka pięknych kurpiowskich chat, charakterystycznie wykończonych drewnianą snycerką.
Opuszczona kurpiowska chata w Starej Wsi obok Porządzia.
Żeby je obejrzeć trzeba się spieszyć, bo większość z nich jest opuszczona i chyli się ku upadkowi, poza jedną – już przy głównej drodze Wyszków – Porządzie pod numerem 2, która jest pięknie zadbana, a jej właścicielka jest dumna, że mieszka w starym, tradycyjnym domu.
To pewnie niedługo będzie jedyny tradycyjny dom w Porządziu…
Nad miejscowością Porządzie góruje drewniana wysoka wieża kościoła wybudowanego w okresie międzywojennym w stylu zakopiańskim. Przy kościele są organizowane raz w miesiącu znane w okolicy trzydniowe rekolekcje, na które spotykani miejscowi serdecznie radzili się wybrać.
Kościół w Porządziu.
My puściliśmy się z Porządzia dalej na północ – już w stronę Narwi, która dawniej ewidentnie rozlewała się tuż – tuż, bowiem po dość stromym i długim zjeździe nagle znaleźliśmy się na progu rozległej – aż po horyzont – równiny, która na naszej mapie jest zaznaczone jako teren bagnisty – Bagno Pulwy.
Bezkresne Pulwy.
Jest to dawne – dziś osuszone - rozlewisko Narwi, która nie mogąc przedrzeć się przez wyższe wzniesienia morenowe gdzieś na zachód - w okolicach Pułtuska - utworzyła tu olbrzymie, płytkie jezioro. Dziś przywodzi ono na myśl nadmorskie równiny po zarastających jeziorach w okolicach Łeby i Smołdzina.
Warto zobaczyć tę bezkresną równinę – obecnie głównie łąki - póki są one uprawiane i nie zarosły!
Przemierzyliśmy Pulwy dojeżdżając do Grodziczna, a następnie w Grądach Zalewnych dotarliśmy do Narwi – celu naszej podróży.
Trochę obawialiśmy się, że nie będziemy mogli nad rzeką rozbić namiotu – ale spytaliśmy o pozwolenie właścicieli pastwisk – i bez problemu uzyskaliśmy nie tylko zezwolenie, ale także darmowe mleko oraz wodę.
Nad Narwią.
Narew jest piękna. Nurt ma bystry i jest dość głęboka, więc trzeba uważać podczas kąpieli – ale jest dzika, bezludna, na rzece są wyspy. Dno jest usiane kamieniami – jednym słowem raj!
Wreszcie mogliśmy pobiwakować całą gębą. Dopisywała nam pogoda, więc po wieczornej kąpieli w rzece rozpaliliśmy ognisko, na którym ugotowaliśmy z grzybów znalezionych po drodze, makaronu i jakieś puszki pyszne obozowe danie jednogarnkowe, którym uświęciliśmy naszą wyprawę.
Kolejnego dnia już kierowaliśmy się z powrotem w stronę domu.
Kościół w Nowej Lubieli.
Przez Nową Lubiel z modrzewiowym kościołem, zachodnim skrajem Bagien Pulwy, mijając z rzadka rozrzucone gospodarstwa dotarliśmy do malowniczego wzniesienia – dawnego brzegu Narwi, na którym rozłożyła się wieś Rząśnik. Muszę tu pochwalić włodarzy tej miejscowości, która jest bardzo czystą, zadbaną; w centrum jest skromny, ale oblegany przez tubylczą młodzież odkryty basen. W miejscowości jest też pięknie położony olbrzymi zespół szkół z ogromnym boiskiem. Bardzo pozytywne wrażenie!
Z Rząśnika, przez Dąbrowę i Ochudno – żeby omijać uczęszczane drogi dotarliśmy do Wyszkowa. Stąd po świetnym obiedzie w barze przy ulicy I Armii Wojska Polskiego, omijając dzikie korki i przekroczywszy znów Bug dotarliśmy z innej strony kolejny raz do Kamieńczyka. I za Kamieńczykiem rozłożyliśmy się obozem nad Liwcem na rozległych łąkach, nieopodal mostu w Nadkolu.
Liwiec jest świetną rzeką dla dzieci. Płytki, bezpieczny, piaszczyste dno i łachy piachu odkładanego na brzeg. Aż dziw, że jest tam tak pusto!
Liwiec nieopodal Kamieńczyka.
I nadszedł ostatni dzień naszego wypadu. Po obowiązkowych porannym chlapaniu, około południa puściliśmy się w poprzek Puszczy Kamienieckiej w kierunku wsi Podgać i Basinów. Tu mała uwaga co do oznaczeń szlaków, bo są takowe – owszem - ale średnio chyba co około kilometr, także należy się raczej pilnować własnego azymutu.
Błądząc przez Puszczę Kamieniecką.
Ale jakoś udało nam się puszczę przebyć.
Wyprawa skończyła się opłakanie. Ale to żal, że już koniec.
Tu nas złapał deszcz (troszkę przed Mokrą Wsią) i w jego strugach, omijając Tłuszcz i przejeżdżając znów przez Chrzęsne – dotarliśmy szczęśliwi do domu.
Wyjazd zaliczamy do wielce udanych. Okazało się, że tuż za naszym progiem, w miejscach kompletnie omijanych przez turystów i właściwie przemilczanych przez przewodniki są zakątki i przyrodniczo, i krajoznawczo, i po prostu wypoczynkowo równie atrakcyjne, jak właśnie te oblegane do znudzenia i skomercjalizowane do granic, w których ciężko chyba odpocząć i znaleźć coś zaskakującego.
Jednym słowem polecam; ale tylko tym, którzy cenią sobie ciszę, spokój i chcą zachwycić się mazowieckim pięknem i bogactwem kultury.
Skraj Puszczy Białej.
lipiec 2017 r.
A to plan naszej wycieczki Choiny - Narew.
W forcie w Piątnicy
Łomża i okolice w długi weekend.
Przez
Łomżę na ogół przemyka się nie zatrzymując się w niej nawet na chwilę. A
my, jeżdżąc stosunkowo często na Suwalszczyznę, od jakiegoś czasu
zaczęliśmy sobie w Łomży i w jej okolicy robić krótkie przystanki. Tak
trafiliśmy do dworku w Drozdowie. To bardzo urokliwe miejsce. W dworku,
przynajmniej kilka lat temu było muzeum przyrodnicze. A sam budynek był
otoczony świetnie zachowanym parkiem.
Innym razem
zatrzymaliśmy się na chwilę przy fortach w Piątnicy. Jeszcze kiedy
indziej trafiliśmy do skansenu w Nowogrodzie. Ta miejscowość jest
oddalona od Łomży kilkanaście kilometrów.
Ostatnio, jesienią trafiliśmy znów do jednego z fortów w Piątnicy, w
którym zarządzała pani Elwira. Prowadzi ona „przytuloną” do fortu
stadninę koni, a także sporadycznie udziela gościom noclegu. Po rozmowie
z nią postanowiliśmy wrócić w to miejsce na dłużej. Okazja zdarzyła się
w ostatni długi majowy weekend.
Czy było warto zatrzymać się w tym tranzytowym mieście?
Zwiedzanie okolic zaczęliśmy już podczas drogi do Łomży. W Śniadowie
skręciliśmy w stronę Nowogrodu, by jeszcze raz odwiedzić tamtejszy
skansen. Kilka kilometrów dalej, w Szczepankowie obejrzeliśmy potężny
gotycki kościół z XVI wieku, który góruje nad okolicą i wygląda,
zwłaszcza na tle wiejskiej zabudowy wyjątkowo okazale.
https://zabytek.pl/pl/obiekty/kosciol-par-pw-sw-wojciecha-biskupa-i-meczennika-3867

Kościół w Szczepankowie
Do
Nowogrodu dojechaliśmy już dosyć późno. Więc tego dnia skansenu nie
zwiedziliśmy. Poszliśmy jedynie pospacerować nad Narwią, a następnie
ruszyliśmy do celu naszej podróży – do Piątnicy, do Fortu II, gdzie
mieliśmy umówiony nocleg u pani Elwiry.
Umocnienia w Piątnicy
wybudowali Rosjanie pod koniec XIX wieku. Pierścień pięciu fortów miał
bronić przeprawy przez Narew. Forty w Piątnicy są położne na wysokim
brzegu rzeki, a nasypane obwałowania wynoszą teren jeszcze wyżej. Dzięki
temu z fortów roztacza się piękna panorama na Narew i Łomżę.

Nasze córki na koniach, a w tle panorama Łomży. Widok z fortu II
Prawobrzeżna
część umocnień, którą zwiedzaliśmy jest ziemno - betonowa. Założenie i
same budowle zachowały się w niezłym stanie, chociaż odegrały pewną
militarną rolę podczas wojny polsko – bolszewickiej, jak i kampanii
wrześniowej.

Koszary forteczne Fortu II w Piątnicy
Przed
wrześniem 39 roku Polacy unowocześnili forty poprzez pobudowanie
małych, najwyżej dwuosobowych schronów na szczycie fortecznych wałów
oraz wykopali system transzei do zaopatrywania tych malutkich bunkrów.
Widok tych naprawdę mikro umocnień jest dosyć przygnębiający, zwłaszcza
jak się zestawi je ze skalą niemieckich bunkrów z tego okresu (na
przykład Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego). Z tej perspektywy nasze
przygotowania do wojny obronnej wyglądają jak jakiś ponury żart.
Wzniesione czterdzieści lat wcześniej potężne betonowe carskie
umocnienia wyglądają naprawdę znacznie solidniej.

Forty w Piątnicy
Po
przyjeździe – wieczorem poszliśmy jeszcze z latarkami obejrzeć forty.
Myślę, że takie nocne zwiedzania, zwłaszcza dla dzieci musiało być
niezwykłym przeżyciem. Większość fortu II jest niedostępna, jednak
obejrzeliśmy część kaponier ( fortecznych stanowisk ogniowych),
weszliśmy do pozostałości po koszarach, obejrzeliśmy jedną ze
wspomnianych wyżej polskich, przedwrześniowych „nadbudówek”.

Toaleta w Forcie II

Zwiedzanie fortów wymaga odrobinę poświęcenia…
Następnego
dnia poszliśmy na pobliską strzelnicę – do fortu III. Przed strzelaniem
weszliśmy do muzealnej sali, gdzie obejrzeliśmy militaria z czasów
pierwszej i drugiej wojny światowej, posłuchaliśmy opowieści o
nadnarwiańskich umocnieniach i fortyfikacjach wojskowych. Wizyta w
muzeum była dla nas pouczającą i ciekawą lekcją historii. Jeszcze więcej
wrażeń dała nam jednak wizyta na strzelnicy.
Po krótkim
poinstruowaniu jak mamy się obchodzić z bronią mogliśmy poćwiczyć oko
strzelając kolejno z krótkiej broni, potem z kbks-u, aż wreszcie dane
nam było postrzelać nawet z Kałasznikowa, co robi niezłe wrażenie!

Córka z Mauserem wygląda groźnie…
Obsługa
strzelnicy była bardzo sympatyczna, cena chyba niewygórowana, naprawdę
polecam wizytę na strzelnicy w Forcie III w Piątnicy!
http://strzelnicaforty.pl/
(Przy okazji przekonałem się, że nie ma co
zadzierać z moimi dziewczynami, to znaczy z młodszą córką i żoną –
strzelały dużo celniej ode mnie!)
Po południu pojechaliśmy obejrzeć
Łomżę. Miasto w czasie wojny zostało prawie zrównane z ziemią i
oczywiście jako miejscowość prowincjonalna nie miało tyle szczęścia co
na przykład Warszawa i nie zostało zrekonstruowane. Krótko mówiąc:
niespecjalnie jest co w Łomży oglądać – przynajmniej jeśli chodzi o
zabytki architektury. Ma odbudowaną katedrę, warto się przejść po
stylizowanym rynku, charakterystycznym punktem jest wieża ciśnień, tu i
tam odbudowano pojedynczy budynek w stylu historycznym.

Obowiązkowe zdjęcie z Hanka Bielicką, która odpoczywa sobie nieopodal łomżyńskiego rynku…
Dzięki tej przerzedzonej zabudowie jest za to w Łomży zielono i
przestrzennie. Niewątpliwym atutem jest też piękny widok z wysoko
położonego miasta na dolinę Narwi.
W Łomży odwiedziliśmy Muzeum
Wschodniomazowieckie https://4lomza.pl/index.php?k=281 z ciekawą wystawą
czasową dotyczącą rękodzielnictwa okolic Łomży, (podziwialiśmy
wycinanki z papieru, kwiaty z bibuły, tkane makaty, czy haftowane
obrusy.) Inna część ekspozycji dotyczyła miejscowego wydobycia i obróbki
bursztynu. (Kto by się spodziewał, że tak daleko od morza całkiem nie
dawno wydobywano spore ilości tego cennego surowca!). Ale najbardziej mi
zapadła w pamięć i zrobiła największe wrażenie wystawa około dwustu
lamp naftowych. Od olbrzymich, ozdobnych, z porcelany, takich które
oświetlały najbogatsze rezydencje, przez mniej ozdobne – takie, jakich
używano w dworach czy w mieszczańskich pokojach, aż po takie typowe –
przenośne, czy montowane przy dorożkach. Bardzo fajna i bogata kolekcja!
Po powrocie do Piątnicy, znów pod osłoną nocy poszliśmy zwiedzać fort
I. I znów uważam, że była to bardzo dobra decyzja, ponieważ ciemność
dodawała ponurym schronom dodatkowej aury tajemniczości i nutkę emocji. A
widok na rozświetloną Łomżę z wysokich wałów fortu robi niesamowite
wrażenie…

Widok przez otwór strzelniczy kaponiery w Forcie I na kościół w Piątnicy.

Forty w Piątnicy. Niżej się nie dało zejść, bo woda...
Trzeciego
dnia musieliśmy już niestety wracać do domu. Rano moje córki wykupiły
sobie jeszcze u pani Elwiry godzinę jazdy na koniu, a następnie
wyruszyliśmy znów do skansenu w Nowogrodzie.
Tym razem udało się go nam
zwiedzić. Skansen nie jest rozległy, ale za to bardzo malowniczo
położony na wysokim brzegu Narwi. Drewniana zabudowa zawsze wygląda
uroczo, a jej wyposażenie przybliża sposób życia naszych pradziadów oraz
ich kulturę, więc taki skansen zwiedza się z przyjemnością. W takich
miejscach zwykle nachodzi mnie refleksja, że piękno i sztuka w życiu
tych prostych, zapracowanych i biednych ludzi była czymś istotnym. Nie
wiem, czy w dzisiejszych czasach poświęcamy jej tyle uwagi co dawniej.
Wtedy dbano o detale wykończenia nawet najprostszych przedmiotów
codziennego użytku. Zwykle każdy prosty zydelek, ważąchiew, czy foremka
do masła lub sera miały jakieś rzeźbienie, chociaż ozdobne nacięcie, nie
był to prymitywny kawał drewna spod siekiery ale maleńkie,
niepowtarzalne dziełko sztuki. A dzisiaj? Otaczamy się masowymi wyrobami
meblarskimi, plastikiem i kiczem.

Skansen w Nowogrodzie.
Z Nowogrodu pojechaliśmy z powrotem w stronę Łomży – wzdłuż Narwii, w
poszukiwaniu przedwojennych polskich schronów. Odnaleźliśmy dwa z nich.
Pierwszy w polu, dwa, trzy kilometry od Nowogrodu. Kolejny kilka
kilometrów dalej. Nie jest łatwo je odnaleźć. Ale warto spróbować.

Bardzo dobrze zachowany polski schron w okolicach Nowogrodu nad Narwią.

Chyba się poddają…?
Jadąc
szosą wzdłuż Narwi trafiliśmy także na ten przeuroczy zakątek, skąd
pozachwycaliśmy się widokiem na rzekę i dalszą okolicę.

Nad Narwią w połowie drogi między Nowogrodem a Łomżą.
I stamtąd, przez Łomżę wróciliśmy do domu.
Kolejny raz przekonaliśmy się, że przy odpowiednim nastawieniu się i
zaplanowaniu wycieczki nawet miejsca zupełnie nieturystyczne, nieznane i
nietypowe potrafią zaskoczyć różnorodnością doznań, poszerzyć wiedzę,
pozwolić zatrzymać się i spojrzeć z innej perspektywy na otaczającą nas
rzeczywistość. A chyba po to wyrusza się na wędrówki.
Na podwórzu u Pani Elwiry bawimy się w wojnę…
Maj 2017r.

Kopalnia soli w Kłodawie
KUJAWY CZERWIEC 2016
Wreszcie udało się nam wybrać te150 kilometrów od Warszawy – na pogranicze województwa łódzkiego, wielkopolskiego i kujawsko – pomorskiego - do Kłodawy.
Gwoździem programu wyjazdu miała być kopalnia soli w Kłodawie. Ale oczywiście – skoro wyjazd był trzydniowy, to parę innych atrakcji również przewidywaliśmy zobaczyć.
Pierwszą z nich stała się wioska indiańska w Solcy Małej.
(Wioska położona godzinę kłusa indiańskim wierzchowcem na południe od Łęczycy). Dodać muszę, że przez pół drogi lało i wcześniej też lało przez dwa dni, wioskę wiec zastaliśmy wymarłą, Indian wytrzebionych. Ale byliśmy uparci i Ostatni Mohikanin otworzył nam wrota do wioski, a w końcu i swojego prywatnego tipi. Muzeum indiańskie i wigwamy warte zobaczenia, (ubrania, uzbrojenie, pióropusze, trofea myśliwskie) ale najciekawsze były opowieści wodza, oraz to iż wyjątkowo zostaliśmy wpuszczeni do jego prywatnego namiotu, w którym żyje on podobno przez większość roku. Mieliśmy więc szczęście zobaczyć „żywe” tipi. (tak żywe, że był tam nawet TELEWIZOR!)
Wszystko bardzo interesujące, a ponadto pozyskałem informację, na której zależało mi od dzieciństwa: mianowicie w naszej rzeczywistości florystycznej (że tak powiem) łuki najlepiej wyrabiać z drewna młodej akacji, które następnie przed użyciem należy delikatnie namoczyć. A ileż ja się przez kilkanaście lat mojego młodzieńczego życia nastrugałem łuków z jałowca, leszczyny, jakiś klonów i innych - i wszystko się łamało wcześniej czy później! – a tu proszę – akacja! Muszę spróbować!
Pożegnaliśmy Indianina (Aha - miał jeszcze zwierzątka – wreszcie zobaczyłem, a nawet poczułem (!) pieski preriowe – (mało zachęcające...)

Pieski preriowe odstraszają intruzów swym zapachem.
ale za to takie myszo – wiewiórki są super i muszę je sobie kiedyś przychodować.

Burunduki są dużo fajniejsze.
Po kilku minutach stanęliśmy w Łęczycy, która wrażenie zrobiła na nas cokolwiek wyludnionej, ale urokliwej.

Zamek w Łęczycy.
Diabła Boruty na Zamku już nie odwiedziliśmy, bo było za późno, za to zjedliśmy dobry obiad (w knajpie w rogu rynku) i jeszcze pomknęliśmy do Tumu.

Kolegiata w Tumie.
Romańska kolegiata robi wrażenie dzięki swojemu klasycznemu pięknu – co tu dużo mówić: to jak nasze warunki perełka i do tego ogromna budowla. Szacun budowniczym sprzed ponad ośmiuset lat!
Później jeszcze minęliśmy malowniczo położony na Górze Świętej Małgorzaty kościół i już wyruszyliśmy na nocleg do Przedeczy. (W okolicy nie ma niestety właściwie żadnej taniej oferty noclegowej – co jest dla mnie zupełnie niezrozumiałe, zważywszy na bogactwo atrakcji turystycznych tego regionu).
Po nie powalającym i za drogim noclegu; z samego rana – przed dziesiątą - stawiliśmy się pod kopalnią soli w Kłodawie. Zaskoczył nas tłum zwiedzających (szefostwo kopalni również było zaskoczone frekwencją – winna była chyba pogoda barowa... lub kopalniana.)
Zjazd windą chyba nie taki straszny…
Zjazd windą sześćset metrów w dół - to brzmi nieźle... ale nikt nie krzyczał i nie mdlał. I podobnie było w całej kopalni – fajnie, ale bez szaleństwa.
Kopalnia soli w Kłodawie.
Kto był w Wieliczce lub w Bochni, ten przyzna, że te kopalnie są ciekawsze. Ale tę nietypową, bo nizinną kopalnię też warto zwiedzić...
Kopalnia soli w Kłodawie
...ponieważ róż kłodawskiej soli, czy ogrom wyrobiska – (pojedyńcza komora, z której wydobyto sól ma kubaturę na pewno kilku jeśli nie kilkunastu przeciętnych sal gimnastycznych) – są zdecydowanie godne zobaczenia!

Kopalnia soli w Kłodawie. Końca komory nie widać... a takich komór jest tam... na pewno więcej niż czterdzieści!
I jeszcze ogromny plus za to, że można wynieść z kopalni tyle soli, ile się weźmie do ręki.
Syn pracuje nad urobkiem, który zamierza zabrać z kopalni.
Ale z kolei nas zawiodło, że nie można w sklepiku z solnymi pamiątkami kupić lizawek dla zwierząt gospodarskich – a chcieliśmy sąsiadom zrobić prezent.

Kopalnia soli w Kłodawie
Jako, że nie chcieliśmy wracać na poprzedni nocleg - z Kłodawy pomknęliśmy ocenić pod względem noclegowym jezioro Brdowskie. Trafiliśmy na super biwak na dziko, gdzie było pusto i pięknie, a jezioro też okazało się bardzo przyjemne. Pewni noclegu śmiało ruszyliśmy dalej na spotkanie przygody – a konkretnie poszukać megalitycznych kurhanów w Wietrzychowicach.
Kurhany - chociaż nie są to egipskie piramidy, (które są – jak twierdzą naukowcy - młodsze od naszych kurhanów!) to w naszej sosnowo – grabowej rzeczywistości robią wrażenie. Trochę mi osobiście to wrażenie psuje świadomość, że być może zostały one w XX wieku lepiej odbudowane niż widzieli je ich twórcy... ale pewnie się mylę, a ponadto byłem świadkiem, jak budowlanymi żurawiami odbudowywano starożytny Efez, więc nie ma co się czepiać...

Jeden z kurhanów w Wietrzychowicach
Zostało nam jeszcze trochę czasu, wobec czego wróciliśmy do Przedecza zobaczyć wieżę zamkową. Zobaczyliśmy też jak się tam organizuje (koło wieży) muzeum regionalne i ze dwie godziny pogadaliśmy z miejscowymi pasjonatami historii.
https://pl-pl.facebook.com/243041792543676/photos/pb..../631798877001297/?...3
(Opowiedzieli mnóstwo rzeczy o historii zamku, a do tego mogliśmy – korzystając z ich roztargnienia i zaangażowania - sprawdzić jak ostre są krzemienne ostrza do toporków, porównać masę kul armatnich kamiennych i stalowych i takie tam). Życzę im z całego serca prawdziwych badań archeologicznych na terenie i w pobliżu góry zamkowej, bo to miejsce na pewno kryje niejedną tajemnicę! Czuję to.
Kościół w Brdowie
Przed wieczorem, po niezłej pizzy w Brdowie, rozbiliśmy sobie w pięknych okolicznościach przyrody obóz na upatrzonym wcześniej miejscu nad Jeziorem Brdowskim.
Jezioro Brdowskie na Kujawach
Rano trochę pobiwakowaliśmy. W końcu mamy wakacje! A potem ruszyliśmy już w stronę Warszawy – do skansenu w Kłóbce. I znów super trafienie! Skansen – świetny.
Skansen w Kłóbce
Nie powala ogromem (jak Tokarnia, czy Wdzydze), posiada oryginalne eksponaty (urządzenie do tłoczenia oleju czy warsztat kołodzielniczy).
Prasa do oleju. Skansen w Kłóbce.
A poza tym można zaobserwować różnice między zagrodami wiejskimi w centralnej i wschodniej Polsce, a tymi zasobniejszymi – w Polsce zachodniej.

Przedwojenny pokój nauczycielki. Skansen w Kłóbce.
(W pokoju wiejskiej przedwojennej nauczycielki mógłbym zamieszkać choćby i dzisiaj). No i przy skansenie jest ( no dobra – raczej ma być) park, a w parku świeżo odrestaurowany dwór Orpiszewskich z naprawdę bogatym wyposażeniem. Niestety: raczej nie oryginalnym ale zebranym. (Z oryginalnych sprzętów zachowało się bardzo niewiele, bo dwór jeszcze kilka lat temu był kompletną ruiną – co można obejrzeć na zdjęciach). Nas na przykład zachwyciła lodówka na bryły lodu, można też popodziwiać niezłe grafiki – niektóre z nich rysowała w XIX wieku ówczesna właścicielka dworu. Ale tak naprawdę to przez dwór przebiegliśmy, śpiesząc się, bo za chwilę na tarasie zaczynał się koncert muzyki dawnej kwartetu smyczkowego.
I tym kulturalnym i miłym akcentem zakończyliśmy ten jakże bogaty w doznania wypad na pogranicze Kujaw.
Moja córka jako Kubuś Puchatek. Wietrzychowice. Wał ziemny z tyłu to fragment kurhanu.